Ujął kieliszek za nóżkę, nie za brzuszek, przechylił go o 45 stopni, spojrzał pod światło, zakręcił rubinowym płynem – oleiste łezki osiadły na szkle. Upił łyk, ale nie połknął od razu, chwilę potrzymał wino w ustach, ba, bez żenady przepłukał je, namyślał się jeszcze chwilę, zanim powiedział: „Owszem, przypomina burgunda, ale to nie jest oryginalny burgund francuski, lecz węgierski kuzyn, egri burgundi, kupaż ze szczepów Merlot, Pinot noir i Cabernet franc, winnica Andornaktalya, chociaż nie, zaraz, chwileczkę, tak, tak, no oczywiście to Szepasszony-volgy, zbocze południowo-zachodnie, zbierane w połowie października o czwartej po południu...".
Wolne żarty, do takich rozróżnień zdolni są jedynie nieliczni, obdarzeni przez naturę smakiem i węchem absolutnym – podobnie jak niewielu posiada słuch absolutny predestynujący do roli dyrygenta.
Rozpamiętywanie z głową zanurzoną w beczce
Ale nadzwyczajne, wrodzone zdolności też nie wystarczą, potrzebna jest wieloletnia praktyka, i to u źródeł, w miejscu powstawania wina. Bez tego – trzeba to sobie jasno powiedzieć – nigdy nie wyjdzie się poza status amatora i amatorski poziom rozmów o dionizjaku: „Wyczuwam tu nutę wiśni". „Doprawdy? A mnie się to kojarzy z porzeczką".
Ci, którzy naczytali się różnych ekspertów, będą wychwytywali w winie jeszcze nuty wanilii, czekolady (koniecznie „gdzieś na dnie"), odnajdą posmak pieprzu, śliwek, a nawet: „niech zgadnę... leżakowało w dębowej beczce".
Amatorszczyzna, sympatyczna, ale amatorszczyzna. Prawdziwi wirtuozi albo prawdziwi snobi winni szybują o niebo wyżej, słownika mogą im pozazdrościć poeci, palety zaś – malarze. Poznać pana po cholewach, a snoba winnego po tym, że wino smakuje mu jak „aksamitny szafir" albo wyróżnia się „żwawą, chrupką osobowością z klasowym mineralnym podkładem".