Najbardziej znane są poradniki savoir-vivre'u, ale są też one najbardziej oczywiste. Przeznaczone były najczęściej dla tworzącej się burżuazji chcącej nauczyć się manier arystokracji, których to manier arystokraci akurat się wyzbywali. Stąd w podręcznikach przesadne przywiązywanie znaczenia do rytuałów, których klasy wyższe nie musiały czytać, bo wysysały je z mlekiem matki lub wbijał im do głowy stary preceptor. Jest to bardzo pięknie opisane w „Poszukiwaniu straconego czasu".
W naszych (PRL-owskich) czasach pojawiały się rady savoir -vivre'u (samo słowo było źle widziane jako przeżytek burżuazyjny) w postaci zakazów i nakazów: „Nie pluć w autobusie", „Buty wycierać przed wejściem do urzędu", bądź artykułów szydzących z obywateli nierozumiejących postępu. „Wanna nie służy do przechowywania karpi lub węgla", „Kobietę można, choć nie trzeba, pocałować w rękę, nie szarpiąc jej jednak przy tym i nie zostawiając śladów śliny". Zdania były podzielone, czy kobieta ma zdjąć rękawiczki czy nie, by poddać się temu miłemu procederowi.
Przełom Października '56 przyniósł postęp również w dziedzinie obyczajów. Pojawił się „demokratyczny savoir- vivre" i porady w „Przekroju", które miały na celu zbliżyć nas do norm Zachodu. Już można było jeść udko kurze rękami (pieczone, ale nie w sosie), lecz nie należało dzwonić do kogoś i zaczynać rozmowy od pytania: „Kto mówi?". Mimo różnych przejawów liberalizacji ciągle jednak dominowała zasada, że „niebieskiego nie nosi się z zielonym". A propos zielonego, to sposób makijażu też podlegał wielu regułom i po wielu latach moja znajoma przyznała mi się, że przyłączyła się do naszego kółka samokształceniowego (nielegalnego), choć nudziło ją to serdecznie i narażała się na represje, tylko dlatego, że jako jedyna na swoim roku malowałam powieki na zielono (a nie na czarno).