Do pewnego momentu z argumentacją Andrzeja Ledera po prostu nie można się nie zgodzić. W warstwie społecznej, prawnej, politycznej i pewnie wielu innych dokonała się na ziemiach polskich w czasie II wojny światowej i w pierwszych latach po jej zakończeniu prawdziwa rewolucja. Dokonała się ona nie naszymi rękami, co więcej, w najgłębszym sensie tych słów, dokonała się ona przeciwko nam. Ten fakt sprawił, że rzeczywistość, w jakiej żyjemy, jest przez nas doświadczana jako coś nie naszego, obcego. Instytucje prawne, z których korzystamy, skróty myślowe, którymi się posługujemy, język, którym mówimy, symbole, za pomocą których myślimy – wszystko to jest w dużej mierze pochodną rewolucji, którą przeżyliśmy biernie, która została na nas przeprowadzona, ale która nie była nasza. Dopóki nie stanie się ona, przynajmniej w minimalnej mierze, naszą rewolucją, będziemy żyli w nie naszej rzeczywistości. Tylko w ten sposób chroniczną bierność można przekuć w podmiotowość.
Odpowiedzialność za Jedwabne
Biletem wstępu do podmiotowej nowoczesności, jaki próbuje nam sprzedać Leder, jest uznanie polskiego „pomocnictwa" w rewolucji lat 1939–1956. „Uświadomienie sobie swojego miejsca wymaga jednak uznania trudnej genealogii. Uznania, że prawie wszyscy jesteśmy dziećmi owej nieszczęsnej, przeprowadzonej cudzymi rękami, okrutnej rewolucji, przeorania polskiej tkanki społecznej. Oznacza to wzięcie odpowiedzialności za to, co się wówczas stało. Uświadomienie sobie, że to nasi ojcowie czy dziadowie brali, wchodzili, przymykali oczy, ba, zabijali, donosili, zdradzali. Ale też podejmowali decyzje i wyzwania, wędrowali myślami w przyszłość, budowali zręby nowego społeczeństwa. To jest współczesna, przyszłościowa – a nie tylko moralna - funkcja takich aktów jak wzięcie odpowiedzialności za Jedwabne. Moralna dotyczy oddania sprawiedliwości innym, przyszłościowa – wzięcia odpowiedzialności za siebie".
Leder jest bezbłędny na etapie diagnozy. Kiedy zaczyna przepisywać kurację, zaczynają się rodzić wątpliwości. Czy uznanie, że byliśmy pomocnikami w zbrodniach modernizacji, uczyni nas podmiotowymi, zamiast jeszcze głębiej wtrącić w poczucie bierności? Rzeczywiście, dochodzi tu zapewne do przebudzenia, które postuluje Leder, ale co dalej? Jak ta współodpowiedzialność ma nam pomóc poczuć się u siebie? Leder stara się tu argumentować ze wspólnototwórczego działania prawdy historycznej: „Niezdolność do pamiętania, do usytuowania siebie jako podmiotu w rzeczywiście wspólnej z innymi historii upośledza zdolność do bycia podmiotem i jednocześnie budowania wspólnoty społecznej". W ten sposób sam prowokuje uruchomienie argumentacji już nie z przestrzeni socjologii czy psychoanalizy, ale historii. Jeżeli mamy się usytuować we „wspólnej z innymi historii", to nie możemy abstrahować od faktu, że byliśmy jednak w (czysto statystycznej) mierze w większym stopniu ofiarami rewolucji lat 1939–1956 niż jej sprawcami czy beneficjentami. Jeżeli mamy się obudzić na jawie, a nie w kolejnym śnie, to nie możemy pomijać faktu, że proces, który opisuje Leder, był w dużej mierze zaplanowany jako ten, który miał doprowadzić do anihilacji polskości jako rzeczywistości kulturalnej i historycznej. Bliższy prawdy historycznej jest więc wspominany powyżej Legutko. Co więcej, czy rzeczywiście rola pomocnika – tego, który tak właściwie nie bierze nawet udziału w przestępstwie, a jedynie ułatwia jego popełnienie komu innemu – jest tą, której dostrzeżenie i zaakceptowanie pozwoli poczuć nam naszą wspólnotową sprawczość? Czy nie skończy się to raczej na podsyceniu pogardy i wstydu przed nami samymi i do nas samych?
Pomimo to diagnoza Ledera wciąż pozostaje w mocy. Czy jako ofiary możemy więc wziąć odpowiedzialność za naszą współczesność? Możemy, jeżeli tylko właściwie określimy wymiar i charakter tej odpowiedzialności. Największą winą Polaków w XX wieku nie była pomoc totalitarnym okupantom w dokonywanych przez nich zbrodniach, ale słabość, która doprowadziła do tego, że nasza wspólnota pozwoliła uczynić się przedmiotem ich agresji. Innymi słowy, mówimy tu o winie polegającej nie na pomocnictwie, ale na zaniechaniu. Udowodnić, że zaniechanie to miało miejsce, znaczy tyle, co dowieść, że Polacy byli w stanie samodzielnie, własnymi rękami przeprowadzić proces modernizacji. Winnym zaniechania można być bowiem wtedy, gdy podjęte przez nas działanie zapobiegłoby nastąpieniu skutku w postaci czynu przestępczego. Próbując udowodnić dalej idącą winę Polaków, usiłujemy jednocześnie budować nasze poczucie podmiotowości na dużo trwalszych fundamentach.
Zacząć historię od nowa
Dopiero nacjonaliści postanowili rozpocząć historię Polski od początku. Nikodem Bończa-Tomaszewski opisuje dynamikę tego procesu w pracy „Demokratyczna geneza nacjonalizmu". Nieprzypadkowo Dmowski pisał o Polakach „naród dwudziestomilionowy świeży, młody – bo główna masa naszego ciała narodowego dopiero zaczyna swoją historię".
Pierwsze lata rozwoju myśli narodowej to poszukiwanie konkretnego, pierwotnego budulca, od której można by zacząć na nowo historię Polski. Będziemy tylko niepotrzebnie błądzić, jeżeli zaczniemy poszukiwać konkretnej klasy społecznej, z którą były wiązane powyższe nadzieje. Owym pierwotnym budulcem byli bowiem po prostu „nowi ludzie": wykorzenieni szlachcice, radykalni inteligenci, a nade wszystko „półinteligenci", rzemieślnicy i chłopi wykształceni na tyle, by umieć czytać i pisać, ale jednocześnie na tyle słabo, by wciąż pozostawać jedynie „społeczną potencjalnością", warstwą nieukształtowaną. Wykorzenieni, zawieszeni w próżni społecznej i symbolicznej. Tym, co ich wyróżniało, nie były poglądy ani społeczny status, ale świadomość przełomu, zawieszenia między przeszłością a przyszłością. „Nowi ludzie szli coraz gromadniej, cicho, bez hałasu trąby bojowej, wsiąkali w tłum szary, śpiący i bezbarwny, zlewali się z nim (...) wraz z nimi do dusz ludzkich napływał niepokój, budziły się pragnienia i myśli dotąd nieznane, ból się usubtelniał, uczucia potężniały, świadomość rosła... Nowi ludzie mieli swoje wierzenia, a przed nimi leżał olbrzymi znak zapytania"