Święta wojna lewicy

W USA toczy się nierówna walka. Prawdziwymi bojownikami za wiarę są w niej drobni przedsiębiorcy, którzy odmawiają uczestnictwa w ceremoniach zaślubin par tej samej płci. I płacą za to wysoką cenę.

Publikacja: 26.04.2015 01:01

Czynni i emerytowani strażacy, gospodynie domowe, akademicy wspierają ogniomistrza z Atlanty Kelvina

Czynni i emerytowani strażacy, gospodynie domowe, akademicy wspierają ogniomistrza z Atlanty Kelvina Cochrane'a, wyrzuconego z pracy za krytykowanie małżeństw gejowskich

Foto: ap photo/east news

Indiana, amerykański stan na Środkowym Zachodzie, była areną pierwszej poważnej bitwy w wojnie kulturowej w tym roku. Starcie pomiędzy zwolennikami gwarancji wolności religijnej a popierającymi uchwalanie praw zakazujących dyskryminacji osób homoseksualnych zakończyło się zwycięstwem tych ostatnich. Można się jednak spodziewać więcej tego typu starć: na dobre ruszyła kampania przed wyborami prezydenckimi w listopadzie 2016 r., a nie ma lepszej metody mobilizowania bazy wyborczej niż prowokowanie starć kulturowych na styku wolności, religii i moralności.

9 kwietnia o 16 drzwi do pizzerii w miejscowości Wilkerton w stanie Indiana znów otworzyły się na oścież. Do biznesu rodziny O'Connorów zawitali stali bywalcy, ale także nowi goście, którzy wydając pieniądze na pizzę, chcieli udzielić wsparcia właścicielowi jadłodajni w liczącej około 2 tysięcy mieszkańców mieścinie na północy stanu. 61-letni Kevin O'Connor, głowa rodu, ojciec ośmiorga dzieci, był wyraźnie zadowolony: otwierał lokal osiem dni po tym, gdy musiał go zamknąć. Poszło o wypowiedź dla lokalnej telewizji, w której 22-letnia córka prowadząca pizzerię wraz z ojcem stwierdziła, że choć nie ma nic przeciwko temu, aby żywili się u nich zadeklarowani homoseksualiści, to „jeśli chcieliby zamówić pizzę na ceremonię zaślubin tzw. małżeństw tej samej płci, musielibyśmy powiedzieć nie".

Carol O'Connor odpowiedziała szczerze, łapiąc się na stary numer telewizyjnych reporterów, którzy posłani w teren muszą zdobywać wypowiedzi tzw. zwykłych ludzi. Zazwyczaj robi się to, zadając hipotetyczne pytanie w stylu: „Co by pan/pani zrobiła, gdyby to i tamto". Tak było też tym razem. I choć trudno nawet sobie wyobrazić, aby ktoś pomyślał o robieniu wesela w pizzerii, gdy materiał ukazał się w lokalnej telewizji, biznes O'Connorów znalazł się w epicentrum ogólnokrajowej polityczno-medialnej bitwy o ustawę chroniącą wolność religijną w stanie Indiana. Demonstracje pod lokalem, a przede wszystkim pogróżki posyłane pocztą i umieszczane w internecie czy telefony z obelgami sprawiły, że pizzerię trzeba było zamknąć, a samemu żyć w półukryciu. – Zrobiłbym to samo – powiedział papa O'Connor reporterowi Associated Press już po ponownym otwarciu restauracji. – To moja wiara, w taki sposób ją wyrażamy. Tak zostaliśmy wychowani. Jest mi przykro, że do tego wszystkiego doszło, ponieważ nikt z nas nie ma nic przeciw tym wszystkim ludziom – wyłożył swoje credo.

Musiało się ono spodobać wielu, gdyż po założeniu specjalnego konta w internecie w ciągu zaledwie 48 godzin prawie 30 tys. Amerykanów wpłaciło 840 tys. dolarów. W tym samym czasie pod naciskiem mediów, komentatorów i polityków Partii Demokratycznej rządzący w stanowym parlamencie republikanie zmienili przegłosowaną zaledwie kilka dni wcześniej ustawę o wolności religijnej (Religious Freedom Resoration Act, w skrócie RFRA). Chodziło o takie sprecyzowanie zapisów, aby uniemożliwić dyskryminowanie klientów ze względu na ich „preferencje seksualne" czy „identyfikację płciową".

Indiana: cel, pal!

Ustawa RFRA, uchwalona 17 marca przez parlament stanu Indiana, była wariacją prawa federalnego o tej samej nazwie, które zostało niemal jednogłośnie przegłosowane przez Kongres w 1993 r. i podpisane przez prezydenta Billa Clintona. Co więcej, 19 innych stanów ma podobne regulacje, a ich celem jest zapobieżenie sytuacji, w której władza federalna czy stanowa mogłyby nałożyć „poważne ograniczenia" na sposób, w jaki obywatele wyznają religię. Zapisy chronią wolność wyznania, nakładając na władze obowiązek stosowania jak najmniej restrykcyjnych działań w imię uzasadnionego interesu wspólnego w przypadku konfliktu ze sferą wolności religijnej jednostek. Przez lata zapisy prawa RFRA – stanowego i federalnego – działały bez specjalnych kontrowersji, rozstrzygając tak trywialne, wydawałoby się, kwestie, jak możliwość spożywania halucynogennego pejotlu w celach religijnych przez Indian, zapuszczanie bród przez siedzących w więzieniach muzułmanów czy sprawa pewnego sikha zwolnionego z rządowej posady za noszenie przy sobie kirpanu, tradycyjnego krótkiego noża.

Uchwalona przez parlament Indiany ustawa rozszerzała ochronę wolności religijnej obywatela także przed roszczeniami innych obywateli i to – zdaniem licznych krytyków – stawiało ją w jawnym konflikcie z przepisami zakazującymi dyskryminacji. Najgłośniej zaczęli protestować przedstawiciele środowisk LGBT (lesbijek, gejów, biseksualistów oraz transseksualistów), dla których Indiana stała się nagle centrum nietolerancji i dyskryminacji.

Wydaje się, że silne lobby LGBT chciało raz na zawsze zamknąć prywatnym przedsiębiorcom możliwości odmowy np. świadczenia usług podczas ceremonii tzw. małżeństw jednopłciowych. Można stwierdzić, że to działanie prewencyjne wobec niemal pewnego uznania wkrótce przez Sąd Najwyższy USA legalności takich związków w całym kraju (na razie akceptuje je 37 stanów i dystrykt stołeczny Columbia). Stąd skala ataku na akt prawny była bezprecedensowa. I gdyby nawet O'Connorowie czy inni przedsiębiorcy chcieli (bo przecież nie to było ich intencją) dyskryminować kogokolwiek, mieliby duży problem z obroną swoich racji przed sądami na podstawie zapisów RFRA.

Ale kto by się takimi szczegółami przejmował. Zmasowana akcja świetnie zorganizowanego środowiska LGBT spowodowała, że zaledwie w ciągu kilku dni Indiana stała się nieomal synonimem nietolerancji, coś na wzór popierającego segregację rasową Południa z lat 60. XX wieku.

Prym wiedli oczywiście politycy Partii Demokratycznej. Rzecznik Białego Domu oświadczył, że nowo uchwalone prawo „legalizuje dyskryminację". Gubernator stanu Wirginia zapraszał przedsiębiorców z „nietolerancyjnej" Indiany do przenosin do siebie. Jego partyjny kolega z Connecticut (choć w jego stanie obowiązuje podobna ustawa) zakazał podległym sobie urzędnikom podróży służbowych do Indiany.

W sumie zero zdziwień: politykami zawsze kierują oportunizm i stała konieczność gromadzenia datków wyborczych, a to była doskonała okazja, aby obsłużyć ważny czynnik wyborczej koalicji Partii Demokratycznej (wpływowe i bogate środowiska LGBT).

Na froncie walki o postęp

Dodatkowo zamieszanie z prawem w Indianie zbiegło się z końcem kwartału. A zgodnie z prawem federalnym jest to też koniec okresu sprawozdawczego dla zbieranych datków wyborczych. Aby wykazać się siłą, obie partie i poszczególni kandydaci do wszelakich stanowisk zbierają pieniądze dosłownie do północy 31 marca. A czyż nie ma lepszej metody niż straszenie, podbijanie emocji? No więc demokraci straszyli „dyskryminowaniem środowisk LGBT", a republikanie „walką z religią". Tym razem to demokraci mocniej naciskali pedał gazu. Kandydaci na kandydatów do prezydentury w 2016 r. wykorzystali okazję do pokazania, jak bardzo dbają o swój elektorat. Hillary Clinton potępiła nowe prawo, deklarując, że „w dzisiejszej Ameryce nie powinno się dyskryminować ludzi ze względu na to, kogo kochają". Gubernator Maryland Martin O'Malley powtórzył wielokrotnie, że chodzi o „licencję na dyskryminowanie gejów i lesbijek".

O ile można zrozumieć polityków, o tyle zadziwia niemal jednostronna i do tego histeryczna reakcja mediów. Symbolem stała się „The Indianapolis Star", największa gazeta Indiany, która poświęciła sprawie całą pierwszą stronę. Tytuł na trzy czwarte jedynki krzyczał: „Naprawcie to teraz!", a podtytuł wręcz nakazywał parlamentowi stanowemu: „Rozszerzcie ochronę na gejów i lesbijki. RFRA i nowe przepisy ochronne mogą istnieć obok siebie". Czołówka była większa nawet od tej z czasu ataku na Amerykę 11 września 2001 r., co skłoniło znanego blogera i konserwatywnego autora Roda Drehera do nazwania reakcji medialnych „świętą wojną lewicy". Bo – jak napisał – to „wojna kulturowa i media głównego nurtu – jako nieodzowna część ruchu na rzecz postępu – prowadzą wojnę totalną w sprawie, którą uważają za świętą. Dla większości mediów nie ma drugiej strony debaty na temat małżeństw homoseksualnych i w ogóle czegokolwiek, co dotyczy praw gejów. Jest tylko Dobro i Zło".

Trzeba bowiem obiektywnie przyznać, że tym razem lobby środowisk LGBT odniosło wielki sukces – do nacisku włączył się poważny biznes. Mieszczący się w Indianie koncern farmaceutyczny Eli Lilly oraz inne firmy w ostrych słowach sprzeciwiły się zapisom nowego prawa, żądając jego zmiany. Razem z tak znanymi firmami jak choćby odzieżowe Gap i Levi Strauss zagroziły ni mniej, ni więcej, tylko bojkotem stanu. Zagrzmiały także technologiczne giganty. Na czele nieformalnej koalicji stanął szef Apple Tim Cook – który otwarcie chwali się swym homoseksualizmem. „Apple jest otwarte dla wszystkich. Jesteśmy głęboko rozczarowani nowym prawem w Indianie" – deklarował w internecie. „Na całym świecie traktujemy każdego klienta tak samo, bez względu na to, skąd pochodzi, jak się modli, kogo kocha" – napisał na Twitterze Cook, stając się od razu przykładem dla mediów, jak powinien się zachowywać szef wielkiej firmy. Tylko nieliczni wytykali szefowi Apple hipokryzję: przeszkadza mu traktujący poważnie swoją wiarę restaurator czy kwiaciarka na amerykańskiej prowincji, a nie przeszkadza kręcenie biznesów choćby w Nigerii, Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy Katarze, gdzie za homoseksualizm grozi kara śmierci, nie wspominając o fabrykach koncernu pracujących pełną parą w słynących z tolerancji dla wszelkich odmienności i poszanowania praw pracowniczych Chinach. Bojkotem zaczęły grozić organizacje sportowe, m.in. kluczowe dla stanu rozgrywki koszykówki uniwersyteckiej NCAA czy wyścigi samochodowe NASCAR. W efekcie upokorzony publicznie republikański gubernator Indiany Mike Pence wymusił na parlamencie zmiany w ustawie. Blady strach padł na republikanów w innych stanach: z przegłosowania podobnych zapisów wycofano się w Arkansas, Georgii i Karolinie Północnej.

W tej odsłonie wojny kulturowej nie było pardonu. Głosy pośrednie, tonujące, szukające kompromisu ginęły w wojennym wrzasku. Podobnie jak argumenty, że ochrona wolności religijnych nie oznacza automatycznej dyskryminacji homoseksualistów, że w Ameryce jest miejsce dla wszystkich. Ot, choćby głos profesora prawa Douglasa Laycocka jednocześnie popierającego prawo do zawierania tzw. małżeństw jednopłciowych oraz broniącego zapisów ustawy z Indiany. „To naprawdę niedobre dla idei wolności w Ameryce, gdy żadna ze stron nie szanuje wolności strony przeciwnej. Gdy zwykły i powszechny zapis gwarantujący wolność wyznawania religii naraża cały stan na bojkot i potępienie" – powiedział w jednym z wywiadów prof. Laycock. „To prawdziwa klęska, że kwestia wolności religijnej stała się zagadnieniem politycznym, a obie partie wyolbrzymiają to, co ta wolność ma chronić, a czego nie powinna".

Więcej potyczek!

Tylko zdroworozsądkowy „The Wall Street Journal" w komentarzu redakcyjnym pisał o „lewicowej nietolerancji", zauważając, że w Indianie mieliśmy do czynienia „z politycznym delirium". „Ruch na rzecz uznania przez stany małżeństw osób tej samej płci odniósł sukces, odwołując się do ludzkiego współczucia oraz miłości i akceptacji odmienności. Ale straci, jeśli zaakceptuje nowy wcale nie liberalny koncept, że »równość« musi oznaczać podeptanie wolności religijnej".

Co ciekawe, jak zauważył lewicowy bloger David Weigel, Amerykanie są za wolnością religijną: 54 proc. chce ochrony wolności religijnej jednostki, gdy koliduje ona z prawem państwowym, a aż 65 proc. jest przeciwko karaniu przedsiębiorstw za odmowę świadczenia usług parom homoseksualnym. Ale oczywiście decyduje polityka. Zwłaszcza – jak zauważa Weigel – „w przypadku Hillary Clinton, która była po »złej stronie historii« w kwestii małżeństw gejowskich, zanim zmiana stanowiska stała się wygodna i bezpieczna".

Ciekawe podejście reprezentuje wspomniany wcześniej Rod Dreher, autor książek i publicysta „The American Conservative", który w swoich poglądach przeszedł drogę od katolicyzmu do Kościoła ortodoksyjnego w jego najtwardszej wersji. Z jego tekstów wyłania się obraz mocno zmotywowanego lobby LGBT, które łączy walkę o pełną legalizację tzw. małżeństw tej samej płci z prawami, które stają w obronie gwarantowanej przez Pierwszą Poprawkę do konstytucji wolnością religijną. Zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch lat – poprzez moralny szantaż, ale i groźby bojkotu – środowiska te niemal całkowicie zmonopolizowały poparcie biznesu, w tym medialnych korporacji. To wszystko odbywa się w pewnej kulturowej rzeczywistości, którą Dreher nazywa wprost „postchrześcijańską Ameryką". Wygląda to tak: młodzi ludzie są mniej religijni, a swoją wiedzę czerpią z nieobiektywnych źródeł, choćby mediów społecznościowych. W swoich ostatnich wpisach dotyczących sytuacji w Indianie Dreher cytuje opinie dwóch anonimowych rozmówców (ze względu na miejsce, w którym pracują) – profesora prawa i stratega politycznego. Ich zdaniem intelektualne i merytokratyczne elity – prawnicy, dziennikarze, fachowcy w swoich dziedzinach – uważają, że „w najlepszym wypadku religia powinna się sprowadzać do tego, co dorosły robi za zamkniętymi drzwiami". Taka postawa wynika z poczucia wyższości laickiej elity nad „zwykłą Ameryką" (nazywaną często „terenem, nad którym się przelatuje" pomiędzy kosmopolitycznym Nowym Jorkiem a Los Angeles). „Oni mają kulturową siłę... wiele siły w sądach, w polityce, w edukacji" – Dreher cytuje słowa anonimowego rozmówcy opisującego rosnące natężenie lewicowej wojny o „tolerancję".

Salwa w kwiaciarkę i strażaka

W tej nierównej walce prawdziwymi bojownikami za wiarę (z reguły są to żarliwi protestanci) są przedstawiciele small biznesu, rodzinni przedsiębiorcy albo specjaliści odmawiający na przykład uczestnictwa w ceremoniach zaślubin par tej samej płci.

Jak 70-letnia kwiaciarka Barronelle Stutzman ze stanu Waszyngton, którą ukarano grzywną za odmowę wykonania usług podczas ceremonii zaślubin pary gejowskiej. Pani Barronelle, choć sprzedała kwiaty, odmówiła uczestnictwa w samej ceremonii, powołując się na własną „relację z Jezusem". Niedoszli klienci wnieśli sprawę do sądu, który orzekł, że za dyskryminację kobieta może odpowiadać... całym swoim majątkiem, łącznie z oszczędnościami. Małżeństwo Klein, właściciele cukierni ze stanu Oregon, może zapłacić nawet do 150 tys. dolarów kary za to, że dwa lata wcześniej odmówiło zrobienia tortu na ceremonię zaślubin pary lesbijek. O przywrócenie do pracy stara się zasłużony i pierwszy czarnoskóry szef straży pożarnej w mieście Atlanta, a do tego żarliwy chrześcijanin Kelvin Cochran, wyrzucony z pracy tylko dlatego, że w wydanej przez siebie książeczce napisał, iż według Biblii stosunki seksualne powinny odbywać się tylko pomiędzy kobietą a mężczyzną. To przykłady tylko z ostatnich miesięcy...

Interes O'Connorów działa więc dalej, sprzedają oni „trochę ponad setkę pizz" tygodniowo. Część z zebranych pieniędzy pójdzie na udoskonalenia w lokalu, ale większością właściciele się podzielą. Z kim? W rozmowie z dziennikarzami „Daily Mail" senior rodu i jego 22-letnia córka Crystal wymieniają: „z niepełnosprawnymi dziećmi, organizacją pomagającą kobietom, strażakami, policjantami, Kościołami chrześcijańskimi" oraz panią Stutzman. Niczego nie żałują, autorom pogróżek (podpalenia, zabicia) i zwykłych obelg nie mają za złe, żyją po staremu.

Parlament Indiany zmienił ustawę, dodając zapis, że żaden biznes „nie może odmówić usługi na podstawie orientacji seksualnej, rasy, religii czy niepełnosprawności".

Bitwa o Indianę trwała dwa, może trzy tygodnie, ale armaty w wojnie kulturowej nie będą długo milczeć. Kolejna salwa zapewne zostanie odpalona w czerwcu, po spodziewanej decyzji Sądu Najwyższego USA de facto legalizującej tzw. małżeństwa homoseksualne w całym kraju. Według wszelkich znaków na niebie i ziemi uzna on za legalne na terenie całych Stanów Zjednoczonych tzw. małżeństwa osób tej samej płci, dotąd uznawane w 37 stanach i stołecznym dystrykcie Columbia. Kontrowersje wokół ustawy chroniącej wolność religijną w Indianie pokazały, jak będą wyglądały wojny kulturowe w najbliższej przyszłości.

Kampania prezydencka w 2016 r. zbliża się nieuchronnie, więc wygląda to na modelowy przykład zbijania politycznego kapitału na zagadnieniach, wokół których można organizować ważne grupy wyborców. W teorii politycznej aktywności jest to nazywane „wedge issues", czyli są to tematy, które dzielą wyborców przeciwnego obozu politycznego, stawiając ich przed koniecznością wyboru. Dużo zależy od medialnego ostrzału, ale z reguły stosuje się wypróbowany podział na „postęp i nowoczesność" kontra „wsteczność, zacofanie". Nie muszę chyba dodawać, po której stronie sporu sytuuje się większość mediów głównego nurtu, co gwarantuje, że w najbliższych miesiącach będziemy mieli więcej podobnych medialnych fajerwerków.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą