Stanisławski: Stringi Wandy Wasilewskiej

Gdyby ktoś traktował wszystko na serio, zakrztusiłby się już pierwszym łykiem pieniącej się w szklance san pellegrino.

Publikacja: 11.09.2015 02:42

Wojciech Stanisławski

Wojciech Stanisławski

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompała

Zimny heineken też nie przeszedłby mu przez gardło: zarówno na butelce minerałki, jak i piwa jaśnieje pięcioramienna czerwona gwiazda. Nijak zrobić na Piątej Alei zakupy w ozdobionym takąż gwiazdą Macy's ani odsapnąć w podróży na dalekowschodnie krańce świata w poczekalni Aerofłotu, w którego logo nadal wygrażają światu sierp i młot.

Czy przegraliśmy wojnę o symbole? I tak, i nie. Internetowe zrzędy z determinacją godną lepszej sprawy toczą daremne krucjaty przeciwko T-shirtom z podobizną Che Guevary. Połowa krajów Trzeciego Świata (a już na pewno połowa czynnych tam klubów piłkarskich) ma w godle jak nie sierp i młot, to karabinek Kałasznikowa, a całość obramiają kłosy zbóż i kolby kukurydzy ściągnięte czerwoną szarfą.

Nowelizacja polskiego kodeksu karnego, która zakazywała produkcji i sprzedaży emblematów zawierających treści totalitarne, w tym komunistyczne, została uchylona przez Trybunał Konstytucyjny w 2011 roku: posłowie SLD odnieśli zwycięstwo. Zasada tzw. prewencji ogólnej, mająca zniechęcać do totalizmu, dotyczy odtąd nadal znaków runicznych, ale już nie godła Armii Czerwonej.

A i tak zakaz eksponowania symboli komunistycznych nawet w złagodzonej postaci obowiązuje tylko u nas, na Litwie, na Łotwie, na Węgrzech, od ubiegłego roku w Gruzji, a od maja – na Ukrainie, czyli w wąskim i niepełnym gronie ofiar. Nie ma mowy o takim zakazie w Albanii, Bułgarii czy krajach byłej Jugosławii, gdzie czerwona gwiazda symbolizuje „walkę antyfaszystów"; sromotną porażką skończyła się dziesięć lat temu próba przeforsowania zakazu w Parlamencie Europejskim.

Ot, kompleksy prowincjuszy, które nikogo już nie obchodzą: tak myśli o antykomunizmie choćby Wydawnictwo Czarne, które publikuje świetne książki, ale też coraz goręcej angażuje się po stronie obozu postępu. Zamieściwszy na swoim portalu, w ramach reklamy wydanej właśnie książki o Belfaście, zdjęcia popularnego w tym mieście gejowskiego baru Kremlin, Czarne komentuje: „Nie najmłodszym przybyszom z Europy Wschodniej, dla której sowieckość nie ma dobrych skojarzeń, może być trudno się odnaleźć w powrocie do klimatów PRL-owskich, ale nie tylko historią Europy Wschodniej świat stoi". No pewnie.

Wszystkich tych odwołań do komunizmu jest zresztą bez porównania mniej niż nazistowskich. Jeden czy dwa bary dla gejów czy nostalgików. T-shirt z Che (szyty hurtowo w komunistycznych Chinach), który po przecenie (bo niechodliwy) kosztuje dziś amerykańskiego nastolatka dwa–trzy dolary. Jakiś zakurzony portal. Żadnego porównania z lawiną jawnych, aluzyjnych i przewrotnych odwołań do nazizmu, a zarazem z liczbą zakazów eksponowania symboli hitlerowskich i czujnością obserwatorów mediów i życia publicznego na Zachodzie, co i raz ujawniających jakieś skandaliczne graffiti czy śpiewkę.

Czy to triumf? Chyba nie: dzieje się tak, ponieważ nazizm jest po pierwsze znany, po drugie – malowniczy; komunizm zaś jest egzotyczny, dziwny i przaśny. To do Aldolfa i run SS odwołują się więc wszyscy półinteligenci, którym marzy się rozgłos, skandal, podmuch „demoniczności" i apologia przemocy. Komunizm nie zostanie obsadzony w roli czytelnego dla wszystkich symbolu zła, ponieważ pozostaje nieznany – a w innych rolach, ponieważ był brzydki.

Widać to choćby po dokonaniach tak ciemnego i potężnego rewiru popkultury, jak branża pornograficzna. Już w odległych latach 70. rekordy popularności bił na Zachodzie thriller erotyczny „Elza, wilczyca z SS". Od tego czasu, jeśli wierzyć znawcom tematu, über-durny film o komendantce obozu koncentracyjnego w mocno przyciasnej koszuli rozwinął się w osobny genre dla wielbicieli silnych kobiet paradujących na ekranie z pejczem, w szpilkach i w wysokiej czapce z gapą.

Nie powstał jednak – a przynajmniej nie odniósł kasowego sukcesu – żaden film podobnego autoramentu odwołujący się do ikonografii i gadżetów komunistycznych. Bo i rzeczywiście trudno wróżyć sukces bułgarsko-mołdawsko-czeskiej koprodukcji, w której towarzyszka Zofia Grzyb przerywałaby siedmiogodzinny referat o potrzebie dalszej modernizacji branży mleczarskiej, by z okrzykiem „weźcie mnie, towarzyszu!" rozerwać na sobie wywatowaną w ramionach sinogranatową garsonkę, odsłaniając pyszne dessous.

I do tego sprowadza się gorzkie, połowiczne zwycięstwo prowincjuszy z Europy Wschodniej. Zachodu nie obchodzą żadne gułagi ani auszwice, aksjologiczne bieguny wytyczane są przez dwa pojęcia: cool i obciach. Liczy się czytelność bezpiecznych i oswojonych symboli zła, którymi można sobie pograć w campowe gry.

Dlatego byle pajac marzący o trzyminutowym skandalu wyszywa na czapce swastykę, a czarne, lśniące skóry sprzedają się jak nigdy. Naziści bowiem, jak wiadomo, byli źli, ale dobrze się ubierali. Komuniści zaś, na ile przeciętnemu konsumentowi kultury z Zachodu wiadomo, byli podobno całkiem fajni, ale ubierali się – niestety – fatalnie.

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku