Kto przy zdrowych zmysłach rzuca „Timesa", szczególnie jeśli zawdzięcza mu Nagrodę Pulitzera? Pewnie nikt, ale LeDuff jest przecież wariatem, podpisuje się swoim infantylnym „Charlie" i przyjaźni z Kid Rockiem, czyli amerykańskim odpowiednikiem Janusza Panasewicza. To ostatnie mówi samo za siebie – pojęcie „obciach" obydwu panom jest obce, co oczywiście znalazło swoje odzwierciedlenie w tej, skądinąd dobrej i ważnej, książce.
Nie będzie wielkim nadużyciem, jeśli powiemy, że właśnie w Detroit narodziła się XX-wieczna Ameryka. Fabryki Forda, Chryslera, braci Dodge i Packarda zapewniły dach nad głową i przyzwoite dochody rzeszom robotników. Wykuwała się tutaj amerykańska etyka pracy, zaczynał sen o społecznym awansie do klasy średniej, do tej ziemi obiecanej ściągali podle traktowani na Południu Afroamerykanie. Dziś Detroit to amerykańska stolica przestępczości, ludzie migrują z powrotem na Południe, gdzie jest bezpieczniej i taniej. Nie ma już śladu po latach 50. XX wieku, kiedy Miasto Silników zapewniało swoim mieszkańcom najwyższe zarobki i najlepszą opiekę socjalną w całym kraju. Przyjeżdżają tu tylko tacy ludzie jak LeDuff – emocjonalnie związani z Detroit kronikarze upadku, którzy z przerażeniem obserwują, jak władze miejskie i koncerny motoryzacyjne defraudują kolejne setki milionów dolarów, podczas gdy pensje pracowników fabrycznych spadają do 8,5 dolara za godzinę („Więcej zarabiałem w szkole średniej" – mówi jeden z bohaterów książki), stopa bezrobocia przekracza 23 proc., a burmistrz Kwame Kilpatrick trafia do więzienia za korupcję (z seksem w tle).
W „Detroit. Sekcji zwłok Ameryki" nie brak charakterystycznej dla LeDuffa przesady. Oczywiście, obraz kreślony przez niego bywa przerażający i z pewnością dziś do Detroit przenosić się nie warto, ale porównanie z rzeczywistością Trzeciego Świata wydaje się na wyrost. Nie powinno to jednak czytelnika za bardzo zaskakiwać, bo tak naprawdę LeDuff nie jest tutaj reporterem, lecz zaangażowanym publicystą, opłakującym to, co zostało z miasta, w którym dorastał. Dlatego też wyostrzone tezy i jednostronny ogląd rzeczywistości nie irytują tak bardzo jak sam sposób opowiadania.
LeDuff występuje tu bowiem w roli współczesnego Huntera S. Thompsona – pisze z furią i biglem, wszędzie go pełno, miota się po całym mieście, upija ze swoimi braćmi, grozi, że rzuci robotę w kolejnej gazecie, zamiast tego rzuca mięsem, we wszystkim dopatruje się przekrętów i sensacji (nierzadko słusznie), a swoim stylem kozaka z kozią bródką i kolczykiem w uchu nie do końca jest w stanie zdobyć zaufanie czytelnika. Ale mimo tych wszystkich wad jego opowieść o Detroit to bez wątpienia jedna z ważniejszych książek na temat aktualnej kondycji Stanów Zjednoczonych.