Długo staliśmy na frankfurckiej płycie lotniskowej, stłoczeni w autokarze, który nie wiedzieć czemu nie ruszał w kierunku samolotu. Cierpliwie czekaliśmy, bo też nic innego nam nie pozostawało.
Wreszcie wtoczyli się do pojazdu, pozwalając kierowcy uruchomić silnik. Troje ludzi nie z tego świata, ale przekonanych, że do nich właśnie on należy. Kim są, było widać, słychać i czuć. Blondyna wyniesiona ponad wszystkich wzrostem danym od natury plus niebotyczne szpile; niższy od niej o głowę, obejmujący ją wpół rumiany biznesmen; i ten trzeci, zaufany ochroniarz-bagażowy. Waliło od nich tym specyficznym zapaszkiem powstającym z mieszanki postlibacyjnych oparów i drogich kosmetyków. Blondie wyglądała jak silikonowy manekin, uformowany dokładnie tak, żeby umożliwić obłapiaczowi międlenie jej wypukłości poniżej talii, z podaniem do publicznego wglądu dłoni zdobnej w okazały sygnet. Towarzysz goryl trzymał łapę na walizkach Louis Vuitton.
– Nigdy więcej nie będę popijał wódy szampanem – zarechotał ten od sygnetu, namiętnie ugniatając biodro damy, która milczała, seksownie wydymając usta.
– Gdyby jej nie wyciągnęli za nogę z tych butików, to pewnie dziś byśmy nie wystartowali – przymilnie zażartował ten trzeci.
Nie krępowali się obecnością innych. Obsługę lotniska mieli w kieszeni, pozostałych – w części ciała na cztery litery.
Nie zwrócili uwagi na ciszę, która na ich widok zapadła. Nie zauważali, że wokół nich zrobiło się jakby luźniej, puściej. Nie dostrzegali zimnych spojrzeń dezaprobaty. Głusi i ślepi na takie sygnały, pławili się w samozachwycie.