Z dziejów nienawiści w Polsce

Wrogość, strach, a nierzadko zwykłe oszczerstwa stały się główną bronią w walce z oponentami politycznymi. W ten sposób wychowano „nowoczesnego” Polaka – egoistycznego chama pozbawionego jakiejkolwiek ludzkiej wrażliwości.

Aktualizacja: 01.01.2016 19:50 Publikacja: 01.01.2016 00:01

Gdy odwoływano rząd Jana Olszewskiego, dziennikarze mainstreamowych mediów bili brawo. Fot. Ireneusz

Gdy odwoływano rząd Jana Olszewskiego, dziennikarze mainstreamowych mediów bili brawo. Fot. Ireneusz Radkiewicz

Foto: PAP

Emocje i spór są wpisane w życie publiczne. Bez nich nie byłoby polityki, byłaby za to tyrania jedynie słusznej ideologii, w której każde odstępstwo od ustanowionej normy i każdy przejaw niezależnego myślenia oznaczałyby eliminację z życia publicznego. Jednak polski spór od dawna cechuje zajadłość, która każe postawić pytanie, czy w istocie chodzi tu o demokrację czy też raczej o formę tyranii, która zmierza do znokautowania przeciwnika i pozbawienia go tym samym jakiegokolwiek prawa do udziału w publicznej debacie.

Nowe czasy, stare fobie

Gdy sięgnąć okiem wstecz, do historii, trudno nie zauważyć, że wojna ta nie rozpoczęła się ani w chwili katastrofy smoleńskiej, ani wcześniej, gdy PiS po raz pierwszy objął władzę. Nawet osławiona „wojna na górze" nie była początkiem wyniszczającej polskie życie publiczne wzajemnej nienawiści. Ogień został podłożony dużo wcześniej, wraz z nastaniem komunistycznej Polski.

Prześladowania patriotycznej inteligencji polskiej, która – choć wykrwawiona podczas wojny – w normalnych okolicznościach mogłaby stać się liderem przetrąconego okupacją społeczeństwa, doprowadziły do moralnej zapaści państwa. Awans społeczny, zjawisko bardzo pozytywne, w warunkach komunistycznej dyktatury oznaczał promocję najbardziej cynicznych, zdemoralizowanych bądź zwyczajnie prymitywnych jednostek.

To one – wraz z częścią lewicowej inteligencji – stały się nową elitą państwa. I to one zaczęły wyznaczać nowe standardy społeczne i kulturowe: konformizm, cwaniactwo, nieuctwo i relatywizm moralny szły tu w parze z przywilejami i pozycją w społeczeństwie. Trudno się zatem dziwić, że w sytuacji zagrożenia jedyną reakcją mogły być z tej strony nienawiść i brutalność.

Komunistyczne, pożal się Boże, elity miały świadomość izolacji od społeczeństwa. Pomimo egalitarnej retoryki obawiały się pospólstwa i gardziły nim. Tym mocniej, im bardziej pospólstwo było odporne na agitację i pozostawało wierne tradycji czy Kościołowi.

W obozie władzy doszło w tym czasie do pęknięć, których kulminacją stał się Marzec 1968. Część zbuntowanych środowisk komunistycznych oraz niedobitków starej inteligencji przekształciła się w opozycję demokratyczną, która zajęła miejsce zajmowane kiedyś przez patriotyczne elity. Wpływy tej niewielkiej liczebnie grupy rosły, zwłaszcza dzięki kontaktom z zachodnią lewicą, która po interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku porzuciła dotychczasowy prosowiecki kurs. Można zaryzykować twierdzenie, że gdyby nie utworzony pod auspicjami dysydentów KOR, nie byłoby później sukcesu „Solidarności".

Jednak, oprócz zasług, nowa opozycja przeniosła ze sobą do nowych czasów także stare fobie, w tym przede wszystkim głęboką nieufność wobec pospólstwa, które w 1968 roku podpuszczone przez władze demonstrowało pod antysemickimi transparentami. Tak jak komunistom w pierwszych latach władzy, tak pewnej części opozycji pod koniec lat 80. towarzyszyło ciągłe poczucie wyizolowania i lęku przed „nieobliczalnym" i „zacofanym" społeczeństwem. To stało się fundamentem większości patologii w polskim życiu publicznym, których skutki są odczuwalne do dziś.

Z punktu widzenia Michnika

W zamyśle dawnej pomarcowej opozycji nowa Trzecia Rzeczpospolita miała być państwem, które nie tyle ma służyć interesom szeroko pojętego społeczeństwa, ile jego wąskim elitom, przynajmniej do czasu, gdy społeczeństwo zostanie wyrwane z „ciemnoty" i odpowiednio „wyedukowane". To wtedy, jeśli wierzyć przekazom, Adam Michnik miał snuć plan nieprzerwanych rządów swojego środowiska przez co najmniej 12 lat.

Plan ten stał się główną przyczyną „wojny na górze". W zamyśle lewicy laickiej – jak nazywano wtedy środowisko Michnika, Kuronia i Geremka – nie istniała bowiem jakakolwiek alternatywa dla objęcia rządów przez „najbardziej oświeconą" część opozycji. Oznaczało to tym samym eliminację Lecha Wałęsy, który parł już otwarcie do prezydentury. Z tych samych powodów za Wałęsą opowiedziały się raczkujące środowiska prawicy.

Z dnia na dzień ten dotąd wynoszony pod niebiosa bohater walki z komuną stał się przywódcą motłochu zmierzającym do dyktatorskich rządów.

Wspierający go bracia Kaczyńscy zostali zaś obdarzeni pogardliwym mianem „spoconych w pogoni za władzą", bo ośmielili się zakwestionować monopol postsolidarnościowej lewicy. Od tej pory każdemu, kto nie został uprzednio namaszczony przez to środowisko, zarzucano dążenie do dyktatury i naruszanie demokracji, nawet jeśli wcześniej uczciwie wygrał wybory.

Własne ciągoty niezmiennie przypisywano przeciwnikom. Ba, sam postulat rozwiązania kontraktowego Sejmu, nieuzgodniony z Geremkiem i Michnikiem, stał się okazją do grożenia wprowadzeniem stanu wojennego. Strach, nienawiść, a nierzadko zwykłe oszczerstwa stały się główną bronią w walce z oponentami.

We wstępniakach „Wyborczej" z tego okresu można było poczytać o demagogach, którzy narażają na szwank dotychczasowy dorobek państwa oraz plotą bzdury o komunie i nomenklaturze rządzącej krajem – a wszystko to wbrew oczywistym faktom, takim choćby jak prezydentura Jaruzelskiego czy resorty siłowe w rękach Kiszczaka i Siwickiego. Z punktu widzenia Adama Michnika był to – jak pisał w 1990 roku – „kompromis pomiędzy tym co niezbędne a tym co możliwe". Naturalnie jakakolwiek próba polemiki z tym, co jest możliwe, a tym, co jest niezbędne, nie wchodziła już w rachubę.

Do stałego repertuaru histerii wprowadzono też wówczas odwoływanie się do opinii świata. „Cały świat na nas patrzy", „co świat o nas pomyśli" pojawiło się po raz pierwszy podczas „wojny na górze", aby stać się potem jednym z bardzo skutecznych argumentów w przekonywaniu zakompleksionych półinteligentów, niemających dość wiedzy i samodzielności intelektualnej, aby odróżnić rzekomą „opinię świata" (jakby w ogóle coś takiego istniało jak „opinia świata") od interesu własnego państwa.

Jednak tym, co zmobilizowało lwią część środowisk lewicowo-liberalnych wokół „Gazety Wyborczej" oraz powstałej po klęsce Mazowieckiego w wyborach prezydenckich Unii Demokratycznej, był strach przed lustracją i dekomunizacją.

Propaganda lewicy sięgnęła wówczas do starych haseł z lat 50., zapowiadając, że Kaczyński ze świtą próbują urządzić w Polsce polowanie na czarownice. Początkowo straszono, że prawica chce pozbawić wszystkich byłych członków partii komunistycznej praw obywatelskich, a tych co znaczniejszych wręcz powywieszać na latarniach.

Jest to dość zabawne w dzisiejszym kontekście, gdy Kaczyńskiemu wypomina się – słusznie czy niesłusznie – lansowanie posła Stanisława Piotrowicza, w latach 80. peerelowskiego prokuratora i członka PZPR. Wtedy zresztą też było to niedorzeczne, biorąc pod uwagę choćby fakt, że jednym z prominentnych działaczy Porozumienia Centrum – ówczesnej partii Jarosława Kaczyńskiego – był Jacek Maziarski, pisujący w latach 70. do partyjnego pisma „Nowe Drogi", a innym jego bliskim współpracownikiem Krzysztof Czabański, do 1980 roku członek PZPR.

Mimo to strach przed egzekucją, choć pozbawiony jakichkolwiek podstaw, skutecznie odstraszył od prawicy wielu zwykłych ludzi, którym zdarzyło się w przeszłości przynależeć z oportunizmu do partii.

Znacznie szerszy rezonans miało jednak hasło lustracji byłych agentów i współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Histeryczna reakcja tzw. elit – zarówno na uczelniach wyższych, jak i w mediach czy sztuce – świadczyła o tym, że skala penetracji tych środowisk była znaczna. W panicznym strachu przed ujawnieniem grzeszków z przeszłości, wiele wpływowych grup bezwarunkowo wsparło Adama Michnika i jego otoczenie. Co ciekawe, ta lojalność utrzymuje się do dzisiaj, dając liberalnej lewicy szerokie wpływy w najbardziej opiniotwórczych kręgach.

Organizowanie kampanii nienawiści przeciwko prawicy miało charakter prewencyjny. Pomijając już fakt, że prawicy przypisywano najbardziej krwiożercze instynkty, to i tak Kaczyński nie stanowił realnego zagrożenia dla istniejących układów. Nie dysponował bowiem wystarczającą siłą, aby zrealizować jakiekolwiek prawicowe postulaty.

Asysta mediów

Wyjątkiem, i to przeprowadzonym przez Jana Olszewskiego, była dość nieudolna realizacja uchwały sejmowej w sprawie lustracji, wykonana 4 czerwca 1992 roku. Rezultatem zaś – natychmiastowe odwołanie premiera przez Wałęsę oraz stworzoną ad hoc antylustracyjną koalicję w Sejmie.

To pokazywało, że realny układ sił w ówczesnej Polsce jest bardzo daleki od tego, jaki przedstawiały media z „Gazetą Wyborczą" na czele. Nie przeszkadzało to jednak w stawianiu groteskowego zarzutu odwołanemu i osamotnionemu Olszewskiemu, że ten dąży do zamachu stanu.

W czerwcową noc, gdy odwoływano Olszewskiego, prawica miała wielką nadzieję, że społeczeństwo przejrzy na oczy, gdy dotrze do niego, że władza w Polsce należy i zależy od agentów – prawdziwych i domniemanych. Nic takiego się nie stało. Ludzie z coraz większym dystansem przypatrywali się nieustającej bitwie i gorszącym sporom. Korzystali na tym postkomuniści.

Spore zasługi w takim oglądzie sytuacji miały ówczesne media, niemal bez wyjątku otwarcie kibicujące jednej liberalnolewicowej stronie. Gdy przegłosowywano dymisję Olszewskiego w Sejmie, siedząca na galerii dla dziennikarzy ówczesna reporterka „Wiadomości" aż podskoczyła z radości, bijąc bez żenady brawo. A „Gazeta Wyborcza" opublikowała wiersz Wisławy Szymborskiej „Nienawiść".

Jednak największe zasługi w obrzydzaniu ludziom polityki miał szmatławiec Jerzego Urbana. Pornograficzna i obelżywa publicystyka Urbana i jego redakcji była tolerowana przez „eleganckie" towarzystwo. W tym także grzebanie w prywatnym życiu oponentów, wskazywanie, że politycy prawicy są moralizującymi innych dziwkarzami czy wręcz sugerowanie, że ten czy ów jest homoseksualistą.

Podobne ataki spotykały też księży, co nasuwało jednoznaczne skojarzenia z działalnością Urbana w stanie wojennym oraz z zakończoną morderstwem nagonką na księdza Jerzego Popiełuszkę. Do propagandy wprzęgnięto również kino, by wspomnieć „Uprowadzenie Agaty" – film oparty na perypetiach ówczesnego wicemarszałka Sejmu Andrzeja Kerna – o prawicowym polityku-psychopacie, który zakazuje córce małżeństwa z ukochanym.

Zadaniem Urbana było dotrzeć tam, dokąd nie trafiała „Wyborcza", między zwykłych ludzi, aby „wyedukować" ich zgodnie z zamysłami lewicy, na nowoczesnych i postępowych obywateli, którzy z radością będą potem oklaskiwać na ekranach telewizorów polską flagę wsadzoną w psią kupę.

W późniejszym czasie, gdy „poetyka" Urbana zdołała zawładnąć polską debatą publiczną, nawet „Wyborcza" sięgała do podobnych wulgarnych chwytów, czego przykładem może być stosowany tam – niby przypadkowo – zwrot „PiS da..." (na emerytury, na zasiłki dla dzieci itp. w zależności od tematu artykułu).

Antyklerykalni jakobini

Najbardziej wdzięcznymi adresatami tego prymitywnego przekazu okazali się najczęściej ludzie pochodzący z prowincji, gdzie moralność wymuszał nie rozum i nie kultura, lecz autorytet Kościoła. Gdy autorytet ten został naruszony, lud zaczął sobie dogadzać w najróżniejszy sposób, mając do tego usprawiedliwienie w postaci postępu społecznego i (zwłaszcza) obyczajowego.

Z takich właśnie wykorzenionych kulturowo osobników składają się dziś lemingi, próbujące z gorliwością neofitów udowodnić swoją „nowoczesność". To z takiej właśnie „nowoczesnej" klienteli werbowali się również degeneraci od Palikota obsikujący w 2010 roku krzyż smoleński po wypiciu „zimnego Lecha".

Nikt z nich – aspirujących podobno do wyższej klasy – nie ma wszak pojęcia, że polska inteligencja hołdowała tradycji i była zawsze bardzo religijna. No, ale skąd mogą to wiedzieć, skoro ich przodkowie wychowali się w czworakach.

Brak elementarnych zasad kultury i erupcja chamstwa były pochodną nienawiści szerzonej w życiu publicznym. Jeśli środowisko liberalnej lewicy chciało wychować sobie w ten sposób „nowoczesnego" Polaka, to go sobie właśnie wychowało. Egoistycznego chama pozbawionego jakiejkolwiek empatii i ludzkiej wrażliwości.

Szczególnie widoczne jest to w stosunku owego chama do Kościoła. Pisząc „cham", nie mam tu na myśli całkiem licznych osób niewierzących czy niereligijnych, które potrafią zachować szacunek dla osób o innym światopoglądzie. Myślę o tych apostołach postępu, których cechuje niemal bolszewicki stosunek do Boga, w którym nienawiść wobec religii łączy się z drwiną i pogardą wobec ludzi wierzących.

To identyczny mechanizm, jak przy zwalczaniu prawicy. Nasi antyklerykalni jakobini próbują wmówić opinii publicznej, że „katole" chcą zawłaszczyć państwo, podczas gdy w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. To nowa lewica dąży do narzucenia wszystkim – w tym także katolikom – praw, które wywracają do góry nogami uznane zasady współżycia między ludźmi.

I tu znów pojawia się porównanie ze „światem", który jakoby ze zgrozą spogląda na polski ciemnogród blokujący prawa mniejszości. Różnica między Polską a tym „cywilizowanym" światem polega między innymi na tym, że tam wojna kulturowa została przez lewicę wygrana, a u nas wskutek zupełnie innych uwarunkowań historycznych i kulturowych wcale ta wygrana nie jest oczywista. I nie ma żadnego powodu, aby prawica czy katolicy mieli ogłaszać kapitulację.

Samozwańcza hierarchia

W walce z Kościołem – podobnie jak z prawicą – szczególnie pomocny jest zarzut antysemityzmu. Wystarczy byle głupie hasło wzniesione przez prowokatora, a od razu pojawiają się oskarżenia. Ciekawe jednak, że nikt nigdy nie zdołał zacytować przykładowo choćby jednej antysemickiej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Powód jest prosty– bo takiej nigdy nie było.

Polska prawica nie jest antysemicka, antysemickie są grupki chuliganów odwołujące się – często bezpodstawnie – do narodowej retoryki. Antysemityzm się pojawiał, choć w zawoalowany sposób, wśród działaczy dawnego ZChN, ale przecież ta partia, podobnie jak Wałęsa po przejściu do obozu antylustracyjnego, stała się nagle akceptowalna i cywilizowana. Niektórzy jej dawni działacze, jak Stefan Niesiołowski czy Michał Kamiński, zrobili nawet kariery w obozie postępowym.

I tak jak nikt nie zdołał zacytować antysemickiej wypowiedzi Kaczyńskiego, tak równie trudno jest znaleźć wypowiedź kogoś prominentnego z liberalnej lewicy, kto twardo broniłby Polski przed zagranicznymi oskarżeniami o antysemityzm. Po co bronić, skoro stawką w tej walce jest władza. Zagraniczne oszczerstwa mogą być przecież równie dobrym środkiem do celu jak szerzenie bezpodstawnych oskarżeń w kraju.

Warto jednak zauważyć, że propaganda liberalnej lewicy czasem skutecznie wywołuje wilka z lasu. Kiedyś, gdy Porozumienie Centrum było umiarkowaną partią chadecką, trąbiono na wszystkie strony, że to nacjonaliści o autorytarnych skłonnościach. Kiedy powstało Prawo i Sprawiedliwość, sugerowano wręcz (i nadal się sugeruje) fascynację faszyzmem. Skutek jest taki, że PiS rzeczywiście skręcił w prawo i w walce o władzę nie zawsze przejmuje się przeszkodami. Bo skoro i tak ktoś ma cię za faszystę, to nie warto walczyć o jego dobrą opinię.

Ataki na kiboli, dotychczas niezbyt przyjemny folklor na meczach, doprowadziły do tego, że subkultura ta rzeczywiście upolityczniła się i przybrała radykalnie prawicowy charakter. Krzyki propagandy bywają więc dzisiaj przeciwskuteczne, zamiast paraliżować przeciwnika, zachęcają go do bardziej radykalnych ruchów.

W Polsce demokracja istnieje, czego dowodem jest fakt, że opozycja może wygrać wybory. Problem w tym, że marzeniem wielu środowisk politycznych jest utrzymanie władzy pomimo wyborów. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby o kolejnych wygranych kadencjach decydowała jakość rządów, tak jest bowiem wszędzie w cywilizowanym świecie.

Ale w naszym przypadku tą wymarzoną metodą na długie sprawowanie władzy jest marginalizacja opozycji i sprowadzenie jej do parteru. I nie jest to wynalazek ostatnich lat, lecz metoda, której korzenie sięgają początków Trzeciej RP i „wojny na górze".

Istotą polskiego sporu nie są więc przede wszystkim różnice światopoglądowe, bo mieliśmy już koalicję UD z ZChN, AWS z Unią Wolności czy przymiarki do sojuszu PO–PiS w 2005 roku.

Istotą jest samozwańcza hierarchia ustanowiona w polskiej polityce przez liberalną lewicę. Wedle tej hierarchii prawo do decydowania o losach państwa opiera się na konfiguracji personalnej dawnej opozycji demokratycznej. A więc na samym szczycie znajdują się liderzy lewicy laickiej, poniżej ich sojusznicy, dopiero na samym końcu są środowiska znajdujące się poza głównym nurtem.

O tym, że tak jest, można było się przekonać, gdy wielokrotnie kwestionowano zasługi opozycyjne braci Kaczyńskich. Kimże oni są, co takiego zrobili, że dziś wyrywają się do władzy? Na sprawowanie władzy trzeba było sobie zasłużyć lojalnością i posłuszeństwem wobec liderów. Trzeba było przytakiwać Geremkowi i posłusznie spuszczać uszy, gdy krytykował Michnik. Kto tego nie robił, ten był oskarżany o dziką żądzę władzy i dyktatorskie zapędy.

Dworski system władzy

Ten dworski system władzy nie jest jednak charakterystyczną cechą liberalnej lewicy. Niczym zaraza przeniósł się on do innych środowisk. Na tej samej hierarchicznej zasadzie zbudowany jest PiS i na tej samej zbudowana była Platforma Obywatelska za czasów Tuska. Uniemożliwia on wewnętrzną dyskusję w partii i rodzi ślepe posłuszeństwo, zarówno wewnątrz ugrupowań, jak i wśród ich stronników. Wszelka krytyka jest niemile widziana i grozi konsekwencjami. Oto kolejny wkład dawnej lewicy laickiej w polski system polityczny.

A czy prawica jest całkiem bez winy? Czy zawsze nadstawiała drugi policzek, gdy bito ją za często wyimaginowane grzechy? Oczywiście nie, ale jej wina jest proporcjonalna w stosunku do realnego wpływu, jaki miała na władzę w państwie. A ten wpływ był zwykle niewielki.

Sceptycy powiadają, że na prawicy wszyscy narzekają na wieloletnie prześladowania, na brak obecności w życiu publicznym, podczas gdy istnieją media prawicowe, jest prawicowa stacja telewizyjna czy dostępny dla każdego internet. Oczywiście jest tak, od niedawna.

Wcześniej media zdominowane były przez jeden liberalnolewicowy nurt i stało się tak nie dlatego, że nurt ten okazał się najpopularniejszy w społeczeństwie, ale dlatego, że miał najwięcej wpływów i największą władzę. Wystarczającą, aby w momencie startu zapewnić sobie brak jakiejkolwiek konkurencji.

Nic dziwnego, że do dziś, pomimo lepszej obecności prawicy w mediach, daleko jest do tego, aby można było uznać, że w Polsce istnieje równoprawna przestrzeń dla publicznej debaty. W Rosji także jest internet i można w sieci pisać niemal o wszystkim, jest niezależna płatna stacja telewizyjna Dożdż czy wydawnictwa otwarcie krytykujące reżim Putina, tyle że nie ma to zwykle żadnego przełożenia na realne życie.

Trudno taki system nazwać demokratycznym. Demokracja jest wtedy, gdy wszystkie strony sporu mają równe prawo prezentowania swoich argumentów, gdy istnieje coś na kształt wolnego rynku idei. U nas rynek ten został zatrzaśnięty na progu III RP i jakakolwiek próba zmiany tego stanu budzi agresję liberalnej lewicy, która w warunkach wolnej wymiany argumentów prawdopodobnie nie byłaby w stanie utrzymać swojej dominującej pozycji.

Emocje i spór są wpisane w życie publiczne. Bez nich nie byłoby polityki, byłaby za to tyrania jedynie słusznej ideologii, w której każde odstępstwo od ustanowionej normy i każdy przejaw niezależnego myślenia oznaczałyby eliminację z życia publicznego. Jednak polski spór od dawna cechuje zajadłość, która każe postawić pytanie, czy w istocie chodzi tu o demokrację czy też raczej o formę tyranii, która zmierza do znokautowania przeciwnika i pozbawienia go tym samym jakiegokolwiek prawa do udziału w publicznej debacie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity od Citibanku można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Sieć T-Mobile Polska nagrodzona przez użytkowników w prestiżowym rankingu
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości