Szczególnie widoczne jest to w stosunku owego chama do Kościoła. Pisząc „cham", nie mam tu na myśli całkiem licznych osób niewierzących czy niereligijnych, które potrafią zachować szacunek dla osób o innym światopoglądzie. Myślę o tych apostołach postępu, których cechuje niemal bolszewicki stosunek do Boga, w którym nienawiść wobec religii łączy się z drwiną i pogardą wobec ludzi wierzących.
To identyczny mechanizm, jak przy zwalczaniu prawicy. Nasi antyklerykalni jakobini próbują wmówić opinii publicznej, że „katole" chcą zawłaszczyć państwo, podczas gdy w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. To nowa lewica dąży do narzucenia wszystkim – w tym także katolikom – praw, które wywracają do góry nogami uznane zasady współżycia między ludźmi.
I tu znów pojawia się porównanie ze „światem", który jakoby ze zgrozą spogląda na polski ciemnogród blokujący prawa mniejszości. Różnica między Polską a tym „cywilizowanym" światem polega między innymi na tym, że tam wojna kulturowa została przez lewicę wygrana, a u nas wskutek zupełnie innych uwarunkowań historycznych i kulturowych wcale ta wygrana nie jest oczywista. I nie ma żadnego powodu, aby prawica czy katolicy mieli ogłaszać kapitulację.
Samozwańcza hierarchia
W walce z Kościołem – podobnie jak z prawicą – szczególnie pomocny jest zarzut antysemityzmu. Wystarczy byle głupie hasło wzniesione przez prowokatora, a od razu pojawiają się oskarżenia. Ciekawe jednak, że nikt nigdy nie zdołał zacytować przykładowo choćby jednej antysemickiej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Powód jest prosty– bo takiej nigdy nie było.
Polska prawica nie jest antysemicka, antysemickie są grupki chuliganów odwołujące się – często bezpodstawnie – do narodowej retoryki. Antysemityzm się pojawiał, choć w zawoalowany sposób, wśród działaczy dawnego ZChN, ale przecież ta partia, podobnie jak Wałęsa po przejściu do obozu antylustracyjnego, stała się nagle akceptowalna i cywilizowana. Niektórzy jej dawni działacze, jak Stefan Niesiołowski czy Michał Kamiński, zrobili nawet kariery w obozie postępowym.
I tak jak nikt nie zdołał zacytować antysemickiej wypowiedzi Kaczyńskiego, tak równie trudno jest znaleźć wypowiedź kogoś prominentnego z liberalnej lewicy, kto twardo broniłby Polski przed zagranicznymi oskarżeniami o antysemityzm. Po co bronić, skoro stawką w tej walce jest władza. Zagraniczne oszczerstwa mogą być przecież równie dobrym środkiem do celu jak szerzenie bezpodstawnych oskarżeń w kraju.
Warto jednak zauważyć, że propaganda liberalnej lewicy czasem skutecznie wywołuje wilka z lasu. Kiedyś, gdy Porozumienie Centrum było umiarkowaną partią chadecką, trąbiono na wszystkie strony, że to nacjonaliści o autorytarnych skłonnościach. Kiedy powstało Prawo i Sprawiedliwość, sugerowano wręcz (i nadal się sugeruje) fascynację faszyzmem. Skutek jest taki, że PiS rzeczywiście skręcił w prawo i w walce o władzę nie zawsze przejmuje się przeszkodami. Bo skoro i tak ktoś ma cię za faszystę, to nie warto walczyć o jego dobrą opinię.
Ataki na kiboli, dotychczas niezbyt przyjemny folklor na meczach, doprowadziły do tego, że subkultura ta rzeczywiście upolityczniła się i przybrała radykalnie prawicowy charakter. Krzyki propagandy bywają więc dzisiaj przeciwskuteczne, zamiast paraliżować przeciwnika, zachęcają go do bardziej radykalnych ruchów.
W Polsce demokracja istnieje, czego dowodem jest fakt, że opozycja może wygrać wybory. Problem w tym, że marzeniem wielu środowisk politycznych jest utrzymanie władzy pomimo wyborów. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby o kolejnych wygranych kadencjach decydowała jakość rządów, tak jest bowiem wszędzie w cywilizowanym świecie.
Ale w naszym przypadku tą wymarzoną metodą na długie sprawowanie władzy jest marginalizacja opozycji i sprowadzenie jej do parteru. I nie jest to wynalazek ostatnich lat, lecz metoda, której korzenie sięgają początków Trzeciej RP i „wojny na górze".
Istotą polskiego sporu nie są więc przede wszystkim różnice światopoglądowe, bo mieliśmy już koalicję UD z ZChN, AWS z Unią Wolności czy przymiarki do sojuszu PO–PiS w 2005 roku.
Istotą jest samozwańcza hierarchia ustanowiona w polskiej polityce przez liberalną lewicę. Wedle tej hierarchii prawo do decydowania o losach państwa opiera się na konfiguracji personalnej dawnej opozycji demokratycznej. A więc na samym szczycie znajdują się liderzy lewicy laickiej, poniżej ich sojusznicy, dopiero na samym końcu są środowiska znajdujące się poza głównym nurtem.
O tym, że tak jest, można było się przekonać, gdy wielokrotnie kwestionowano zasługi opozycyjne braci Kaczyńskich. Kimże oni są, co takiego zrobili, że dziś wyrywają się do władzy? Na sprawowanie władzy trzeba było sobie zasłużyć lojalnością i posłuszeństwem wobec liderów. Trzeba było przytakiwać Geremkowi i posłusznie spuszczać uszy, gdy krytykował Michnik. Kto tego nie robił, ten był oskarżany o dziką żądzę władzy i dyktatorskie zapędy.
Dworski system władzy
Ten dworski system władzy nie jest jednak charakterystyczną cechą liberalnej lewicy. Niczym zaraza przeniósł się on do innych środowisk. Na tej samej hierarchicznej zasadzie zbudowany jest PiS i na tej samej zbudowana była Platforma Obywatelska za czasów Tuska. Uniemożliwia on wewnętrzną dyskusję w partii i rodzi ślepe posłuszeństwo, zarówno wewnątrz ugrupowań, jak i wśród ich stronników. Wszelka krytyka jest niemile widziana i grozi konsekwencjami. Oto kolejny wkład dawnej lewicy laickiej w polski system polityczny.
A czy prawica jest całkiem bez winy? Czy zawsze nadstawiała drugi policzek, gdy bito ją za często wyimaginowane grzechy? Oczywiście nie, ale jej wina jest proporcjonalna w stosunku do realnego wpływu, jaki miała na władzę w państwie. A ten wpływ był zwykle niewielki.
Sceptycy powiadają, że na prawicy wszyscy narzekają na wieloletnie prześladowania, na brak obecności w życiu publicznym, podczas gdy istnieją media prawicowe, jest prawicowa stacja telewizyjna czy dostępny dla każdego internet. Oczywiście jest tak, od niedawna.
Wcześniej media zdominowane były przez jeden liberalnolewicowy nurt i stało się tak nie dlatego, że nurt ten okazał się najpopularniejszy w społeczeństwie, ale dlatego, że miał najwięcej wpływów i największą władzę. Wystarczającą, aby w momencie startu zapewnić sobie brak jakiejkolwiek konkurencji.
Nic dziwnego, że do dziś, pomimo lepszej obecności prawicy w mediach, daleko jest do tego, aby można było uznać, że w Polsce istnieje równoprawna przestrzeń dla publicznej debaty. W Rosji także jest internet i można w sieci pisać niemal o wszystkim, jest niezależna płatna stacja telewizyjna Dożdż czy wydawnictwa otwarcie krytykujące reżim Putina, tyle że nie ma to zwykle żadnego przełożenia na realne życie.
Trudno taki system nazwać demokratycznym. Demokracja jest wtedy, gdy wszystkie strony sporu mają równe prawo prezentowania swoich argumentów, gdy istnieje coś na kształt wolnego rynku idei. U nas rynek ten został zatrzaśnięty na progu III RP i jakakolwiek próba zmiany tego stanu budzi agresję liberalnej lewicy, która w warunkach wolnej wymiany argumentów prawdopodobnie nie byłaby w stanie utrzymać swojej dominującej pozycji.