Upadli bohaterowie

Petain, de Gaulle, Churchill, Waldheim, Brandt… Długa jest lista uwielbianych polityków, którzy błyskawicznie utracili poparcie ludu. Niektórzy potrafili odejść z godnością, inni – niekoniecznie.

Aktualizacja: 13.03.2016 17:52 Publikacja: 11.03.2016 01:47

Philippe Pétain przed sądem, sierpień 1945. Marszałek zredukowany

Philippe Pétain przed sądem, sierpień 1945. Marszałek zredukowany

Foto: Photo12/Photosvintages/AFP

Nie wiadomo, czy to potrzeba mitu narodowego, czy może raczej ludzka skłonność do wypierania negatywnych wspomnień sprawiają, że zwykle przyjmuje się, iż bohater jest kimś w rodzaju nadczłowieka. Rodzi się bohaterem i nim umiera. Oczywiście to nieprawda. Bohaterem można być i nagle utracić ten status – i przeciwnie – niczym Joanna d'Arc ze zwykłego człowieka zamienić się w bohatera, o którym będą pamiętać kolejne pokolenia.

Bywa też tak, że dopiero po śmierci dostrzega się bohaterskie rysy czyjegoś życia. I odwrotnie, po wielu latach z czyjegoś bohaterskiego wizerunku wydobywa się na światło dzienne rzeczy małe i niegodne. Bohaterstwo, czasem wykreowane, a czasem po prostu niewsparte silnym charakterem, bywa ulotne. Jeden fałszywy ruch i można pogrzebać wszystkie swoje wcześniejsze zasługi.

Spoglądając wstecz na sprawę Lecha Wałęsy, na argumenty jego obrońców tłumaczących, że sprawa „Bolka" niszczy wizerunek naszego bohatera narodowego, wypada odpowiedzieć, że o wizerunku tej czy innej osoby przesądzają nie tyle zarzuty jej przeciwników, ile umiejętność znalezienia najlepszego wyjścia z trudnej sytuacji. Gdyby przyjrzeć się znaczącym postaciom historii współczesnej, to o ich wielkości w trudnych chwilach decydowała zwykle zdolność pogodzenia się z rzeczywistością oraz uznania własnych słabości i ograniczeń. Ci, którzy nie potrafili tego zrobić, zazwyczaj odchodzili w niesławie.

Oczywiście, pisząc o znaczących postaciach, nie mam na myśli jakże licznych w XX stuleciu dyktatorów, którzy swoją sławę zawdzięczali wojnom i popełnianym zbrodniom. Myślę o tych, których na piedestał wyniosły wcześniejsze zasługi, a nie – jak to bywa w reżimach totalitarnych i dyktaturach – najpierw był piedestał, a potem do niego dosztukowywano zasługi.

Ojciec narodu

XX-wieczna Francja miała dwóch swoich wielkich bohaterów. I jak to czasem w takich sytuacjach bywa, jeden z nich musiał ustąpić pola drugiemu. Charles de Gaulle i Philippe Petain – bo o nich mowa, wcale nie byli – jak to się dziś przedstawia – swoimi przeciwieństwami.

Obaj byli żołnierzami, obaj potrafili być cyniczni i brutalni, obaj widzieli przyszłość Europy w kooperacji francusko-niemieckiej, obaj mieli własną wizję państwa i – wreszcie – obaj byli szczerze przekonani o tym, że wszystko, co robią, robią dla dobra Francji i Francuzów. Obaj też byli uwielbiani przez swoich rodaków i obaj – w pewnej chwili – stracili poparcie. Przy czym jedynie de Gaulle utrzymał swój status bohatera narodowego.

A wszystko wskazywało na to, przynajmniej do chwili niemieckiego ataku na Francję w 1940 roku, że to marszałek Petain będzie największym Francuzem swoich czasów. Bohaterski dowódca spod Verdun podczas I wojny światowej, niekwestionowany autorytet wśród żołnierzy, ten, który nie dopuścił Niemców na przedpola Paryża w 1916 roku. Obrońca republiki.

Za takiego był uważany przez całe dwudziestolecie międzywojenne i – pech chciał – że właśnie z tego powodu francuskie Zgromadzenie Narodowe w chwili klęski 1940 roku oddało republikę właśnie pod jego opiekę, uchwalając nadzwyczajne uprawnienia dla marszałka.

Petain rzeczywiście budził szacunek. Starszy, nobliwy pan z siwym wąsem, nieodłączną laseczką i pogodną twarzą cieszył się powszechnym zaufaniem. W przeciwieństwie do de Gaulle'a, wysokiego i wyniosłego chudzielca o dość karykaturalnej twarzy wyposażonej w wielki nos, ale za to pozbawionej podbródka.

W 1940 roku, gdy de Gaulle – podczas kampanii wojennej dowódca brygady pancernej – schronił się w Londynie, nikt z Francuzów nie miał najmniejszych wątpliwości, komu powierzyć los swój i swojego kraju. Petain był „ojcem narodu", kapitanem, który pozostał na pokładzie, de Gaulle – nikomu szerzej nieznanym awanturnikiem, uciekinierem zmierzającym do kontynuowania niepotrzebnej wojny.

Bo Francuzi doświadczeni traumą I wojny światowej, gdy zginęło całe pokolenie żołnierzy, kolejnej takiej wojny nie chcieli. Petain też jej nie chciał i doskonale rozumiał nastroje społeczne. W sytuacji, w której w 1940 roku znalazła się Francja, chciał tylko jednego, uratowania jak najwięcej się da. Gotów był w tym celu nie tylko pójść na ugodę z Hitlerem, ale wręcz się z nim sprzymierzyć.

Petain uważał bowiem, że wojna właściwie została rozstrzygnięta, a on musi zrobić wszystko, aby w tej zdominowanej przez Niemcy nowej Europie Francja pozostała na mapie jako ciągle liczące się państwo. Dlatego, gdy Hitler podzielił Francję na dwa kawałki: strefę okupowaną na północy i „wolne państwo" na południu, rezydujący w kurorcie Vichy Petain domagał się powrotu władz do okupowanego Paryża. Deklarował ścisłą neutralność w toczącej się wojnie, choć Anglicy nie zamierzali tego przestrzegać i dochodziło do starć z niedawnymi sojusznikami.

Wykradziona trumna

Gdy Wielka Brytania rozpoczęła w 1942 roku bombardowania lotnicze Francji, nienawiść do Anglików była wśród Francuzów porównywalna jedynie z nienawiścią do Niemców. To oczywiste, że nie mogło być mowy o popieraniu wtedy rezydującego w Londynie de Gaulle'a.

Petain szedł na rozmaite ustępstwa wobec Niemców. Wspomagał ich „ochotniczymi" robotnikami – w rzeczywistości przymusowymi, pozwalał na deportację Żydów, którzy nie mieli obywatelstwa francuskiego (choć nigdy nie zgodził się na obowiązek noszenia przez Żydów opasek z Gwiazdą Dawida). Wszystko po to, aby – jak zapewniał – uzyskać od Niemców jak najbardziej znośne warunki dla Francuzów. Propagował korporacjonizm i jednocześnie silnie konserwatywną, katolicką moralność, co akurat niespecjalnie podobało się nazistom.

W 1944 roku jego popularność wciąż była ogromna. Jego imieniem nazywano ulice i place w miastach, butelkowano nawet burgunda pod nazwą „Clos du Marechal Petain". W Paryżu, na trzy miesiące przed wyzwoleniem miasta, witały go wielotysięczne tłumy mieszkańców. Francuzi bali się, że lądowanie aliantów doprowadzi do krwawej wojny, nie chcieli więc ani de Gaulle'a, ani aliantów.

Gdyby wyzwolenie Francji przeciągnęło się i zamieniło w długotrwałą jatkę, być może de Gaulle nie zdołałby tak łatwo zdetronizować Petaina. Jednak ofensywa aliantów była dynamiczna i w ciągu kilku miesięcy Niemcy zostali wyparci z Francji. Nie było to zasługą de Gaulle'a, ale to właśnie jemu powszechnie przypisano uratowanie kraju przed katastrofą.

Owszem, zrobił wszystko, aby Francja nie pogrążyła się w wojnie domowej. Zdołał doprowadzić do rozbrojenia partyzantów i zastąpienia procesami sądowymi licznych samosądów, których dopuszczano się na rzeczywistych i urojonych kolaborantach. Jednocześnie zarządził koniec czystek i lustracji na luty 1945, aby uciąć temat rozliczeń z przeszłością. Francja była teraz w obozie zwycięzców i była to jego zasługa.

Nic dziwnego, że w tej sytuacji marszałek Petain został oskarżony o zdradę i skazany na śmierć. Jednak w uznaniu wcześniejszych zasług wyrok zamieniono mu ostatecznie na dożywocie, które miał – niczym Napoleon Bonaparte na Świętej Helenie – samotnie spędzić na atlantyckiej wyspie Ile d'Yeu u wybrzeża Wandei. Od tej chwili francuska historia wyparła się go, miał z niej zniknąć.

Do końca lat 70. XX wieku archiwa dotyczące Petaina i Vichy były zatrzaśnięte. Jedyny dostęp do dokumentów na temat rządów Petaina był możliwy dzięki zachowanym archiwom niemieckim. We Francji obowiązywała oficjalnie wersja przedstawiona przez Raymonda Arona, który w 1954 roku napisał historię reżimu Vichy, opierając się jednak niemal wyłącznie na procesach kolaborantów. Na epokę Petaina spuszczono wstydliwą zasłonę milczenia.

Nie oznacza to jednak, że Francuzi całkiem zapomnieli o starym marszałku. Gdy Petain umarł w 1951 roku, w Paryżu usypano wielki krzyż z kwiatów, wokół którego gromadzili się jego zwolennicy. Co jakiś czas pojawiały się także wezwania, aby szczątki marszałka przenieść do grobowca w Verdun. Władze Republiki nigdy się jednak na to nie zgodziły.

W 1973 roku doszło nawet do wykradzenia trumny ze zwłokami Petaina i przewiezienia jej do Francji. Nie spowodowało to jednak częściowej rehabilitacji Petaina i uznania jego zasług z I wojny światowej. Współczesna Francja nie chce mieć nic wspólnego z człowiekiem, który naraził ją na zarzut kolaboracji z Hitlerem. A przy tym – co nie mniej ważne w laickiej oświeconej republice – politykiem, który próbował hołdować tradycyjnemu konserwatyzmowi.

Legalny dyktator

Tymczasem generał de Gaulle zniknął ze sceny publicznej Francji tak szybko, jak się na niej pojawił. Na początku 1946 roku poinformował swój gabinet, że rezygnuje z czynnej polityki. Powód? Generał nie zamierzał z nikim dzielić władzy. A w powstającej właśnie IV Republice skazany byłby na ciągłe kompromisy z partiami politycznymi.

De Gaulle uważał się za symbol Francji, mówił o sobie w trzeciej osobie: „De Gaulle nie zamierza wdawać się w to czy w tamto" albo „To czy tamto jest niegodne de Gaulle'a" itd. Jeden z historyków określił go mianem Napoleona III, tyle że bez korony.

Był niesłychanie przeczulony na swoim punkcie. Jak obliczono, podczas jego prezydentury w latach 1958–1969 skazano 350 osób, głównie publicystów, za „zniewagę głowy państwa". Dla porównania: w całej blisko 70-letniej historii III Republiki za to samo przestępstwo skazano raptem sześć osób.

Powrócił do polityki na fali kryzysu algierskiego w 1958 roku, gdy europejscy osadnicy w Algierii głośno sprzeciwiali się pomysłom oddzielenia tego kraju od Francji, a francuskie oddziały wojskowe w Algierii pod dowództwem generała Salana gotowe były dokonać desantu na Paryż w przypadku, gdyby rząd uległ presji arabskich terrorystów atakujących algierskie miasta.

De Gaulle od razu wiedział, że Algieria jest nie do utrzymania. Jednak oszukał Salana i kolonistów, zapewniając, że będzie sprzeciwiał się planom oderwania Algierii od Francji. Dzięki temu zapobiegł możliwemu zamachowi stanu i znów jako obrońca republiki wrócił do władzy.

Tym razem, odwołując się do referendów, zapewnił sobie w nowej konstytucji ogromną władzę jako prezydent. Cytowany już tu Raymond Aron określił go mianem „rzymskiego, to jest legalnego dyktatora". Kolejna V Republika była dzieckiem de Gaulle'a, której pomysł przedstawił w zarysach jeszcze w 1946 roku. Zapewniła ona Francji długo oczekiwaną stabilizację polityczną, co w warunkach gospodarczej prosperity lat 60. przyniosło generałowi ogromną popularność.

To właśnie de Gaulle wprowadził do francuskiego kanonu napuszony, bizantyjski styl i manierę gestykulowania, pohukiwania i innych teatralnych gestów. Coś, co oglądamy do dziś, obserwując kolejnych prezydentów Francji.

Generał utracił władzę dość niespodziewanie, gdy na fali protestów studenckich w maju 1968 pozwolił wysunąć się na pierwsze miejsce znacznie bardziej dynamicznemu premierowi Georgesowi Pompidou.

Francuzi bardzo doceniali zasługi de Gaulle'a, ale mieli coraz bardziej dość jego paternalistycznego stylu rządów. Generał stał się dla wielu Francuzów postacią historyczną, która nie potrafi reagować na wyzwania nowej epoki. Gdy de Gaulle uniósł się honorem i zorganizował kolejne referendum, którego stawką była jego dalsza prezydentura, po prostu bez sentymentów odesłali go na emeryturę.

De Gaulle był bardzo zawiedziony, ale przyjął decyzję Francuzów z godnością. A wkrótce zmarł. Dzięki temu, że potrafił się wycofać, jego wielkość w oczach większości rodaków – pomimo dość brawurowego uprawiania przez niego polityki – nie doznała najmniejszego uszczerbku.

Umiejętność podporządkowania się decyzji społeczeństwa zazwyczaj budzi szacunek, którego nie są w stanie podważyć nawet polityczne podziały. Nic dziwnego, bo to nieczęsta cecha polityków.

Jednym z tych, którzy choć z charakteru apodyktyczni i pewni swojej racji, zawsze potrafili ustąpić przed prawem i obywatelami, był brytyjski premier Winston Churchill. Przed wojną uważany za „utalentowanego amatora", okazał się symbolem heroicznej walki toczonej przez Wielką Brytanię z Hitlerem.

Potrafił sobie zjednać cały naród, odwołując się do jego dumy i nieustępliwości, gwarantując mu jednocześnie powszechny dostęp do wielu dóbr regulowanych wcześniej przez rynek i dostępnych tylko najbogatszym. Tak, to właśnie konserwatysta Churchill położył – nieco wbrew swoim poglądom – podwaliny pod późniejsze państwo opiekuńcze. Był to bowiem element kontraktu, jaki zawarł ze społeczeństwem. Obywatele pomogą państwu, a państwo pomoże im.

Właśnie podczas wojny powstały w Wielkiej Brytanii zręby publicznej służby zdrowia i powszechnej edukacji. Inwestycje w zbrojenia i w obronę kraju zlikwidowały bezrobocie. Żyło się skromnie, ale – oczywiście pomijając niebezpieczeństwa wojny – w miarę pewnie.

Szczelnie ukryte dobre strony

Gdy wojna dobiegała do zwycięskiego końca, Churchill uznał, że zawarty z obywatelami kontrakt przestał go obowiązywać i powrócił do dawnej retoryki torysów, wedle której najpoważniejszym zagrożeniem dla brytyjskiej wolności miał być pełzający socjalizm. Wyborcy odczytali to jako jednoznaczny sygnał, że premier zamierza przywrócić stare porządki społeczne i w 1945 roku, jeszcze w trakcie konferencji w Poczdamie, wystawili mu czerwoną kartkę. Skorzystała na tym Partia Pracy, która zdecydowanie wygrała wybory. Laburzyści obiecali bowiem kontynuację zapoczątkowanego podczas wojny keynesowskiego kursu w gospodarce.

Churchill z żalem przyjął werdykt wyborczy. Gdy żona pocieszała go, że i w tej sytuacji można znaleźć dobre strony, odpowiedział jej: – Być może są, ale najwyraźniej bardzo szczelnie ukryte.

Koszty prowadzenia wojny okazały się dla Wielkiej Brytanii zbyt ciężkie. W 1948 roku kraj stanął na krawędzi bankructwa, co ostatecznie przesądziło o powrocie torysów do władzy w 1951 roku. Churchill był autentycznym bohaterem, ale też zrobił wiele, aby tego statusu nigdy nie utracić.

Gdy znów został premierem, nie próbował zmieniać polityki i nie powracał do programu sprzed wojny. A w 1955 roku ustąpił, przekazując pałeczkę szefowi dyplomacji Anthony'emu Edenowi. Był to ostatni moment na taką decyzję. Już rok później, po kryzysie sueskim i wojnie z Egiptem, imperium brytyjskie zaczęło się rozpadać.

Niewykluczone, że stary wyga Churchill skalkulował, że nie warto stawać się twarzą tego ponurego dla Brytyjczyków spektaklu. Pozostał zatem niekwestionowanym herosem z czasów wojny, w czym pomogły mu zresztą spisane w okresie przerwy w premierowaniu pamiętniki, sześć tomów wspomnień i dokumentów z II wojny światowej, za które otrzymał w 1953 roku literacką Nagrodę Nobla. Jego punkt widzenia na wojnę stał się odtąd – na długie lata – obowiązujący dla wszystkich.

Protegowany sowiecki agent

Nie tylko wojna była testem dla polityków. W czasie pokoju karierę mogły przerwać niewygodne informacje z przeszłości, w tym także posądzenia o związki z obcą agenturą. Z tym ostatnim zmierzył się socjaldemokratyczny kanclerz Niemiec Willy Brandt, którego obiecująca kariera załamała się w 1974 roku po ujawnieniu skandalu szpiegowskiego w jego najbliższym otoczeniu.

Brandt, w okresie Trzeciej Rzeszy antynazistowski działacz socjalistyczny, wyemigrował po dojściu Hitlera do władzy. Najpierw przebywał w Danii, a potem – po zajęciu Danii przez Niemcy – schronił się w Szwecji. Nigdy nie ukrywał, że jego celem jest obalenie Hitlera, dlatego podczas wojny współpracował zarówno z wywiadami alianckimi, jak i sowieckim. Nie był jednak agentem. Jego współpraca ograniczała się do konsultacji i publikowania w szwedzkich gazetach artykułów przychylnych aliantom i Sowietom.

Po wojnie Brandt rozpoczął karierę w berlińskiej SPD. Już w 1957 roku był popularnym burmistrzem Berlina Zachodniego. Tam odnalazł go Gunter Guillaume, syn przyjaciela sprzed wojny, który wraz z żoną uciekł z NRD. Brandt bardzo pomagał swojemu nowemu protegowanemu w karierze. Gdy w 1969 roku został kanclerzem, Guillaume był jego najbardziej zaufanym sekretarzem. Brandt nie wiedział jednak, że ucieczka jego współpracownika była zaaranżowana przez KGB i wywiad wschodnioniemiecki.

Zadaniem Guillaume'a było nie tylko informowanie zleceniodawców o tajemnicach polityki RFN, ale także utrzymanie rządu Brandta u władzy.

W 1972 roku doszło w Niemczech do kryzysu parlamentarnego, a losy Brandta zawisły na włosku. KGB za pośrednictwem swoich agentów przekupiło jednego z posłów CDU i Brandt ostatecznie utrzymał się w fotelu. Nie było to jednak potrzebne, bo wkrótce podczas wyborów SPD odniosła duże zwycięstwo nad rywalami z chadecji. Za to zachodnioniemiecki wywiad wpadł na trop sowieckiej agentury.

Dwa lata później Guillaume został aresztowany. Otwierając rano drzwi w samym szlafroku, spodziewał się zapewne mleczarza. Na widok wpadających do jego mieszkania funkcjonariuszy zachodnioniemieckiego kontrwywiadu zdołał tylko wykrzyknąć: – Jestem oficerem Narodowej Armii Ludowej.

Brandt nie ponosił bezpośrednio winy za swojego protegowanego. Jego nieostrożność była jednak wystarczającym powodem, aby ten popularny polityk podał się do dymisji i na zawsze zrezygnował z aspiracji do rządowych stanowisk.

Podobnej odwagi cywilnej zabrakło Kurtowi Waldheimowi, ulubionemu przez peerelowskich dygnitarzy sekretarzowi generalnemu ONZ, doktorowi honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego z 1977 roku i kawalerowi Orderu Uśmiechu z 1979 roku, który okazał się hitlerowskim oficerem oskarżanym o współudział w zbrodniach wojennych na terenie byłej Jugosławii. W chwili gdy wysunięto zarzuty przeciw Waldheimowi, był on prezydentem Austrii, niekwestionowanym autorytetem w tym kraju, żywym dowodem sukcesu austriackiej polityki niezaangażowania.

Waldheim nigdy w sposób poważny nie ustosunkował się do stawianych mu zarzutów. Zamiast tego nabrał wody w usta, a wraz z nim... wszyscy Austriacy. Pomimo że Waldheim został zbojkotowany przez cały świat i jako prezydent nie odbywał z tego powodu podróży zagranicznych, nie zamierzał ustąpić i dotrwał w niesławie do końca swojej kadencji w 1992 roku.

Solidarność Austriaków ze swoim prezydentem z hitlerowskimi korzeniami zapewne miała swoje przyczyny w historii tego kraju, który będąc częścią Trzeciej Rzeszy, stał się jednym z głównych źródeł zasilających szeregi nazistowskich fanatyków. Zapewne trudno było poruszać temat przeszłości Waldheima w sytuacji, gdy jego przeszłość musiała być typowa dla wielu Austriaków jego pokolenia.

Woda w ustach

Był to jednak dowód na to, że zarówno Austria, jak i jej prezydent nie rozliczyli się sumiennie z własną przeszłością, która – jak się okazało – ciągle rzucała ponury cień na ten kraj. Zamiast tego Austria wolała żyć w miłym przebraniu „pierwszej ofiary" Hitlera. Ile w tym było prawdy, pokazała właśnie historia Waldheima.

Jakże różni się Austria lat 90. od Niemiec Zachodnich lat 60., które – choć z ogromnymi oporami – rozpoczęły proces rozliczeń z brunatną przeszłością. Wystarczy tu choćby wspomnieć o kanclerzu Kurcie Kiesingerze, podczas wojny wysokim funkcjonariuszu NSDAP, który w latach 1966–1969 stanął na czele wielkiej koalicji chadecko-socjalistycznej i zapoczątkował politykę zbliżenia z komunistycznym wówczas Wschodem.

Kiesinger podczas zjazdu partyjnego CDU w Berlinie Zachodnim został spoliczkowany – jako były nazista – przez lewicową dziennikarkę Beate Klarsfeld, która za tę akcję miała podobno otrzymać zapłatę z rąk enerdowskich komunistów.

I choć atak Klarsfeld nie spotkał się z entuzjazmem Niemców, a wręcz przeciwnie, Kiesinger po przegranych przez CDU wyborach w 1969 roku wycofał się – podobnie jak pięć lat później Brandt – z aspiracji rządowych, pozostając jedynie deputowanym.

Bywało więc, że nawet byli naziści potrafili przejść do tylnego szeregu, choć Kiesinger mógł – jako zweryfikowany pozytywnie w 1948 roku funkcjonariusz NSDAP – nadal zajmować wysokie stanowiska i mieć pretensje do bardziej aktywnego udziału w życiu publicznym.

O ile jednak za nazizm słusznie stawiano poważne zarzuty, o tyle za komunizm lub współpracę z komunistami już nie. Dlatego nie da się odnaleźć analogicznych historii po drugiej stronie nieistniejącego już muru berlińskiego.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Nie wiadomo, czy to potrzeba mitu narodowego, czy może raczej ludzka skłonność do wypierania negatywnych wspomnień sprawiają, że zwykle przyjmuje się, iż bohater jest kimś w rodzaju nadczłowieka. Rodzi się bohaterem i nim umiera. Oczywiście to nieprawda. Bohaterem można być i nagle utracić ten status – i przeciwnie – niczym Joanna d'Arc ze zwykłego człowieka zamienić się w bohatera, o którym będą pamiętać kolejne pokolenia.

Bywa też tak, że dopiero po śmierci dostrzega się bohaterskie rysy czyjegoś życia. I odwrotnie, po wielu latach z czyjegoś bohaterskiego wizerunku wydobywa się na światło dzienne rzeczy małe i niegodne. Bohaterstwo, czasem wykreowane, a czasem po prostu niewsparte silnym charakterem, bywa ulotne. Jeden fałszywy ruch i można pogrzebać wszystkie swoje wcześniejsze zasługi.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Przepychanie szpiega
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Nie róbmy Putinowi prezentu
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Luna, Eurowizja i hejt. Nasz nowy narodowy sport
Plus Minus
Ubekistan III RP
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!