Jednym z tych, którzy choć z charakteru apodyktyczni i pewni swojej racji, zawsze potrafili ustąpić przed prawem i obywatelami, był brytyjski premier Winston Churchill. Przed wojną uważany za „utalentowanego amatora", okazał się symbolem heroicznej walki toczonej przez Wielką Brytanię z Hitlerem.
Potrafił sobie zjednać cały naród, odwołując się do jego dumy i nieustępliwości, gwarantując mu jednocześnie powszechny dostęp do wielu dóbr regulowanych wcześniej przez rynek i dostępnych tylko najbogatszym. Tak, to właśnie konserwatysta Churchill położył – nieco wbrew swoim poglądom – podwaliny pod późniejsze państwo opiekuńcze. Był to bowiem element kontraktu, jaki zawarł ze społeczeństwem. Obywatele pomogą państwu, a państwo pomoże im.
Właśnie podczas wojny powstały w Wielkiej Brytanii zręby publicznej służby zdrowia i powszechnej edukacji. Inwestycje w zbrojenia i w obronę kraju zlikwidowały bezrobocie. Żyło się skromnie, ale – oczywiście pomijając niebezpieczeństwa wojny – w miarę pewnie.
Szczelnie ukryte dobre strony
Gdy wojna dobiegała do zwycięskiego końca, Churchill uznał, że zawarty z obywatelami kontrakt przestał go obowiązywać i powrócił do dawnej retoryki torysów, wedle której najpoważniejszym zagrożeniem dla brytyjskiej wolności miał być pełzający socjalizm. Wyborcy odczytali to jako jednoznaczny sygnał, że premier zamierza przywrócić stare porządki społeczne i w 1945 roku, jeszcze w trakcie konferencji w Poczdamie, wystawili mu czerwoną kartkę. Skorzystała na tym Partia Pracy, która zdecydowanie wygrała wybory. Laburzyści obiecali bowiem kontynuację zapoczątkowanego podczas wojny keynesowskiego kursu w gospodarce.
Churchill z żalem przyjął werdykt wyborczy. Gdy żona pocieszała go, że i w tej sytuacji można znaleźć dobre strony, odpowiedział jej: – Być może są, ale najwyraźniej bardzo szczelnie ukryte.
Koszty prowadzenia wojny okazały się dla Wielkiej Brytanii zbyt ciężkie. W 1948 roku kraj stanął na krawędzi bankructwa, co ostatecznie przesądziło o powrocie torysów do władzy w 1951 roku. Churchill był autentycznym bohaterem, ale też zrobił wiele, aby tego statusu nigdy nie utracić.
Gdy znów został premierem, nie próbował zmieniać polityki i nie powracał do programu sprzed wojny. A w 1955 roku ustąpił, przekazując pałeczkę szefowi dyplomacji Anthony'emu Edenowi. Był to ostatni moment na taką decyzję. Już rok później, po kryzysie sueskim i wojnie z Egiptem, imperium brytyjskie zaczęło się rozpadać.
Niewykluczone, że stary wyga Churchill skalkulował, że nie warto stawać się twarzą tego ponurego dla Brytyjczyków spektaklu. Pozostał zatem niekwestionowanym herosem z czasów wojny, w czym pomogły mu zresztą spisane w okresie przerwy w premierowaniu pamiętniki, sześć tomów wspomnień i dokumentów z II wojny światowej, za które otrzymał w 1953 roku literacką Nagrodę Nobla. Jego punkt widzenia na wojnę stał się odtąd – na długie lata – obowiązujący dla wszystkich.
Protegowany sowiecki agent
Nie tylko wojna była testem dla polityków. W czasie pokoju karierę mogły przerwać niewygodne informacje z przeszłości, w tym także posądzenia o związki z obcą agenturą. Z tym ostatnim zmierzył się socjaldemokratyczny kanclerz Niemiec Willy Brandt, którego obiecująca kariera załamała się w 1974 roku po ujawnieniu skandalu szpiegowskiego w jego najbliższym otoczeniu.
Brandt, w okresie Trzeciej Rzeszy antynazistowski działacz socjalistyczny, wyemigrował po dojściu Hitlera do władzy. Najpierw przebywał w Danii, a potem – po zajęciu Danii przez Niemcy – schronił się w Szwecji. Nigdy nie ukrywał, że jego celem jest obalenie Hitlera, dlatego podczas wojny współpracował zarówno z wywiadami alianckimi, jak i sowieckim. Nie był jednak agentem. Jego współpraca ograniczała się do konsultacji i publikowania w szwedzkich gazetach artykułów przychylnych aliantom i Sowietom.
Po wojnie Brandt rozpoczął karierę w berlińskiej SPD. Już w 1957 roku był popularnym burmistrzem Berlina Zachodniego. Tam odnalazł go Gunter Guillaume, syn przyjaciela sprzed wojny, który wraz z żoną uciekł z NRD. Brandt bardzo pomagał swojemu nowemu protegowanemu w karierze. Gdy w 1969 roku został kanclerzem, Guillaume był jego najbardziej zaufanym sekretarzem. Brandt nie wiedział jednak, że ucieczka jego współpracownika była zaaranżowana przez KGB i wywiad wschodnioniemiecki.
Zadaniem Guillaume'a było nie tylko informowanie zleceniodawców o tajemnicach polityki RFN, ale także utrzymanie rządu Brandta u władzy.
W 1972 roku doszło w Niemczech do kryzysu parlamentarnego, a losy Brandta zawisły na włosku. KGB za pośrednictwem swoich agentów przekupiło jednego z posłów CDU i Brandt ostatecznie utrzymał się w fotelu. Nie było to jednak potrzebne, bo wkrótce podczas wyborów SPD odniosła duże zwycięstwo nad rywalami z chadecji. Za to zachodnioniemiecki wywiad wpadł na trop sowieckiej agentury.
Dwa lata później Guillaume został aresztowany. Otwierając rano drzwi w samym szlafroku, spodziewał się zapewne mleczarza. Na widok wpadających do jego mieszkania funkcjonariuszy zachodnioniemieckiego kontrwywiadu zdołał tylko wykrzyknąć: – Jestem oficerem Narodowej Armii Ludowej.
Brandt nie ponosił bezpośrednio winy za swojego protegowanego. Jego nieostrożność była jednak wystarczającym powodem, aby ten popularny polityk podał się do dymisji i na zawsze zrezygnował z aspiracji do rządowych stanowisk.
Podobnej odwagi cywilnej zabrakło Kurtowi Waldheimowi, ulubionemu przez peerelowskich dygnitarzy sekretarzowi generalnemu ONZ, doktorowi honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego z 1977 roku i kawalerowi Orderu Uśmiechu z 1979 roku, który okazał się hitlerowskim oficerem oskarżanym o współudział w zbrodniach wojennych na terenie byłej Jugosławii. W chwili gdy wysunięto zarzuty przeciw Waldheimowi, był on prezydentem Austrii, niekwestionowanym autorytetem w tym kraju, żywym dowodem sukcesu austriackiej polityki niezaangażowania.
Waldheim nigdy w sposób poważny nie ustosunkował się do stawianych mu zarzutów. Zamiast tego nabrał wody w usta, a wraz z nim... wszyscy Austriacy. Pomimo że Waldheim został zbojkotowany przez cały świat i jako prezydent nie odbywał z tego powodu podróży zagranicznych, nie zamierzał ustąpić i dotrwał w niesławie do końca swojej kadencji w 1992 roku.
Solidarność Austriaków ze swoim prezydentem z hitlerowskimi korzeniami zapewne miała swoje przyczyny w historii tego kraju, który będąc częścią Trzeciej Rzeszy, stał się jednym z głównych źródeł zasilających szeregi nazistowskich fanatyków. Zapewne trudno było poruszać temat przeszłości Waldheima w sytuacji, gdy jego przeszłość musiała być typowa dla wielu Austriaków jego pokolenia.
Woda w ustach
Był to jednak dowód na to, że zarówno Austria, jak i jej prezydent nie rozliczyli się sumiennie z własną przeszłością, która – jak się okazało – ciągle rzucała ponury cień na ten kraj. Zamiast tego Austria wolała żyć w miłym przebraniu „pierwszej ofiary" Hitlera. Ile w tym było prawdy, pokazała właśnie historia Waldheima.
Jakże różni się Austria lat 90. od Niemiec Zachodnich lat 60., które – choć z ogromnymi oporami – rozpoczęły proces rozliczeń z brunatną przeszłością. Wystarczy tu choćby wspomnieć o kanclerzu Kurcie Kiesingerze, podczas wojny wysokim funkcjonariuszu NSDAP, który w latach 1966–1969 stanął na czele wielkiej koalicji chadecko-socjalistycznej i zapoczątkował politykę zbliżenia z komunistycznym wówczas Wschodem.
Kiesinger podczas zjazdu partyjnego CDU w Berlinie Zachodnim został spoliczkowany – jako były nazista – przez lewicową dziennikarkę Beate Klarsfeld, która za tę akcję miała podobno otrzymać zapłatę z rąk enerdowskich komunistów.
I choć atak Klarsfeld nie spotkał się z entuzjazmem Niemców, a wręcz przeciwnie, Kiesinger po przegranych przez CDU wyborach w 1969 roku wycofał się – podobnie jak pięć lat później Brandt – z aspiracji rządowych, pozostając jedynie deputowanym.
Bywało więc, że nawet byli naziści potrafili przejść do tylnego szeregu, choć Kiesinger mógł – jako zweryfikowany pozytywnie w 1948 roku funkcjonariusz NSDAP – nadal zajmować wysokie stanowiska i mieć pretensje do bardziej aktywnego udziału w życiu publicznym.
O ile jednak za nazizm słusznie stawiano poważne zarzuty, o tyle za komunizm lub współpracę z komunistami już nie. Dlatego nie da się odnaleźć analogicznych historii po drugiej stronie nieistniejącego już muru berlińskiego.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95