Za złudzenie splendid isolation zapłacą wysoką cenę. Rozsypie się scena polityczna. Padną konserwatyści. Partia pęknie jak rozdęty balon tylko po to, by utorować drogę do władzy laburzystom, Farage'owi albo jakiejś małpiarni z Borysem Johnsonem na czele. Co to może być za armia? Personaliów nie znamy, ale z pewnością nie będą to ludzie o charakterze Margaret Thatcher czy uroku Tony'ego Blaira. Raczej tani populiści, skoro w sporze o Brexit tak łatwo posługiwali się antyimigrancką demagogią.
Owszem, łatwo im pójdzie pozbycie się z Wysp Polaków i Rumunów, ale czy to oni w istocie stanowią oś brytyjskiego problemu? Z Arabami, Hindusami i Pakistańczykami będzie znacznie trudniej. Polacy nie tworzą gett, pracują, łatwo wtapiają się w brytyjską rzeczywistość. Problem osłon socjalnych nie zniknie, kiedy ich zabraknie, za to „potopią się w morzu śmieci i w tych swoich osieroconych londyńskich zmywakach", jak przeczytałem na jakimś forum dyskusyjnym polonusów. Nie pójdzie im też łatwo ze Szkotami, Walijczykami i mieszkańcami Ulsteru. Coraz częściej z tych „mniej ważnych" części Zjednoczonego Królestwa słyszy się, że Unia jest ważniejsza od Londynu. Czy tylko z przekory? Czy z innych względów? Trudno powiedzieć, niemniej najgłośniej za poparciem Brexitu w Glasgow czy Edynburgu gardłują szkoccy nacjonaliści. Będzie to dla nich doskonały pretekst, by ostatecznie zerwać z Londynem. Zemsta za Wallace'a – powtarzają.
Szkocja się wyżywi. Da sobie radę sama. Mimo ceł, jakie zapewne Londyn nałoży na whisky. Ale co się wydarzy w Irlandii Północnej, gdzie podział wydaje się nadzwyczaj klarowny: katolicy popierają Unię, protestanci Brexit. Czy zerwanie z Brukselą nie obudzi demonów?
Najwięcej straci oczywiście City. Skończy się swobodny transfer IQ i usług finansowych. W Paryżu i Frankfurcie giełdziarze już zacierają ręce. Z przyjemnością przejmą rolę City, co musi się wiązać z ucieczką z Wysp kapitału i spadkiem brytyjskiego PKB. W ślad za kasą w stronę Europy zwrócą się Amerykanie. Dziś Londyn jest dobrym miejscem dla europejskich central ich korporacji: wspólny język, podobny system prawa i ta fantastyczna, jakże smaczna w porównaniu z amerykańską kuchnia. Ale wszystko się skończy, gdy Londyn zerwie z Brukselą, a ta nałoży restrykcje na przepływ na kontynent ludzi i kapitału.
A musi się tak stać. Przecież trudno, by Brytyjczycy wywalczyli sobie przywileje nieosiągalne dla członków Unii: udział we wspólnym rynku bez utrzymania wpłat i swobodnego przepływu siły roboczej. Przywileje kosztują. Zwłaszcza najbogatszych. Tak wymyślono Unię. Nie wolno o tym zapominać.