Wszystko zaczęło się pewnego kwietniowego czwartku, dokładnie siedem lat przed moją podróżą do Buenos Aires. Przygotowywałem wtedy niedzielne wydanie „Neue Zürcher Zeitung". Było wcześnie rano, w redakcji jeszcze prawie pusto, cisza i spokój. Pisałem o jakimś holenderskim dawcy nasienia, kiedy jedna ze starszych koleżanek, z którą raczej rzadko miałem do czynienia, położyła mi na biurku wycinek z gazety, pytając: „A cóż ty masz za rodzinę?".
Podniosłem głowę, uśmiechając się do niej, i dopiero wtedy spojrzałem na artykuł, który dla mnie wycięła. Spodziewałem się czegoś, co by się wiązało z dziewiętnastym wiekiem, jakichś wytwornych toalet, jakichś koni. Może też mostu nazwanego imieniem któregoś z moich przodków: Ádáma, Zsigmonda czy Ladislausa Batthyányego – bo moje nazwisko jest na Węgrzech powszechnie znane. Nosili je hrabiowie, książęta, dostojnicy Kościoła. Jeden z moich przodków był w roku 1848 premierem, inny, lekarz Ladislaus Batthyány-Strattmann za swe medyczne zasługi dla Rzymu został w roku 2003 beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II. Historia tej rodziny sięga wypraw przeciwko Turkom w XIV stuleciu – tutaj, na Zachodzie, o tym nazwisku mało kto słyszał, bo też na dobrą sprawę nieczęsto zdarzała się ku temu okazja. Na ogół uważa się je za nazwisko tamilskie, bo liczne igreki kojarzą się widocznie ze Sri Lanką. Do mnie zwracano się w tej sprawie z prośbą o informacje tylko podczas świąt Bożego Narodzenia, kiedy telewizja nadaje trylogię o cesarzowej Sissi, zawsze o jedenastej przed południem – i cesarzowa, grana przez Romy Schneider, tańczy z hrabią Batthyánym, wytwornym arystokratą w błękitnym mundurze i z lśniącą od brylantyny fryzurą.
Podobnie niewinnych scenek spodziewałem się, rzucając okiem na podsunięty fragment gazety – tymczasem zaskoczył mnie całkiem niezrozumiały tytuł: „Gospodyni piekła", chociaż kobietę na zdjęciu rozpoznałem natychmiast. Ciotka Margit. W marcu 1945 uczestniczyła ona rzekomo w masakrze dokonanej w granicznym austriackim mieście Rechnitz na stu osiemdziesięciu Żydach. Ponoć urządziła huczne przyjęcie z tańcami i dużą ilością alkoholu, po czym około północy, dla nagłego kaprysu, przyłożywszy każdemu z nagich mężczyzn i kobiet pistolet do czoła – po kolei wszystkich wystrzelała. Powiedziałem: „Dziękuję" – odsunąłem tekst na bok i wróciłem do migoczącego ekranu komputera. Miałem tylko dwie godziny na dokończenie artykułu o holenderskim dawcy nasienia.
Ciotka Margit? Ta z językiem jaszczurki?
Kiedy byłem dzieckiem, trzy razy w roku spotykaliśmy się z ciotką Margit na obiedzie – zawsze w najdroższych restauracjach Zurychu. Mój ojciec przez całą drogę klął okropnie, paląc w naszym białym oplu jednego papierosa za drugim, a matka coraz to poprawiała mi włosy plastikowym grzebieniem. Mówiliśmy o niej zawsze „ciotka Margit", nigdy tylko „Margit", jakby ta ciotka była jej tytułem. Poślubiła stryja mojego ojca – ich małżeństwo było od początku do końca istną katastrofą. Margit pochodziła z rodziny Thyssenów, słynnych niemieckich miliarderów – jej mąż był zubożałym węgierskim hrabią. Margit miała potężny korpus, ale bardzo cienkie nogi. Do tej pory pamiętam jej kostium, zawsze ten sam, zapięty pod szyję, jedwabne szaliki w końskie motywy i torebki z krokodylowej skóry koloru bordo, ze złotymi zamkami; i jak opowiadając o rui jeleni czy o podróżach statkiem po Morzu Egejskim, coraz to wysuwa czubek języka niczym jaszczurka. Ja zawsze siedzę jak najdalej od niej – bo ciotka Margit nie znosiła dzieci – i dziobiąc widelcem w talerzu z drobno pokrajaną cielęcą wątróbką, co chwila zerkam, byle ułowić ten jaszczurczy język.
Po jej śmierci wspominaliśmy ją rzadko i moje emocje związane ze wspólnymi obiadami coraz bardziej się zacierały, aż do chwili, kiedy przeczytałem ów artykuł dotyczący jednej miejscowości w Austrii. Rechnitz. Był tam opis pewnego przyjęcia. I okrutnej masakry. Dokonanej na stu osiemdziesięciu Żydach, którzy przed rozstrzelaniem musieli rozebrać się do naga, żeby ich ciała szybciej uległy rozkładowi. A ciotka Margit? Była tam obecna.