Sacha Batthyany. A co ja mam z tym wspólnego? Dzieje mojej rodziny

Masakra dokonana na stu osiemdziesięciu Żydach zbliżyła mnie do własnej rodziny.

Publikacja: 04.08.2017 17:00

Ciotka Margit była elegantką i miłośniczką koni. Właścicielka zwycięskiej klaczy, hrabina Batthyány-

Ciotka Margit była elegantką i miłośniczką koni. Właścicielka zwycięskiej klaczy, hrabina Batthyány-Thyssen, otrzymuje puchar z rąk królowej brytyjskiej Elżbiety II. Tor we francuskim Longchamp. 5 maja 1972 r.

Foto: Keystone Press Agency/BE&W

Wszystko zaczęło się pewnego kwietniowego czwartku, dokładnie siedem lat przed moją podróżą do Buenos Aires. Przygotowywałem wtedy niedzielne wydanie „Neue Zürcher Zeitung". Było wcześnie rano, w redakcji jeszcze prawie pusto, cisza i spokój. Pisałem o jakimś holenderskim dawcy nasienia, kiedy jedna ze starszych koleżanek, z którą raczej rzadko miałem do czynienia, położyła mi na biurku wycinek z gazety, pytając: „A cóż ty masz za rodzinę?".

Podniosłem głowę, uśmiechając się do niej, i dopiero wtedy spojrzałem na artykuł, który dla mnie wycięła. Spodziewałem się czegoś, co by się wiązało z dziewiętnastym wiekiem, jakichś wytwornych toalet, jakichś koni. Może też mostu nazwanego imieniem któregoś z moich przodków: Ádáma, Zsigmonda czy Ladislausa Batthyányego – bo moje nazwisko jest na Węgrzech powszechnie znane. Nosili je hrabiowie, książęta, dostojnicy Kościoła. Jeden z moich przodków był w roku 1848 premierem, inny, lekarz Ladislaus Batthyány-Strattmann za swe medyczne zasługi dla Rzymu został w roku 2003 beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II. Historia tej rodziny sięga wypraw przeciwko Turkom w XIV stuleciu – tutaj, na Zachodzie, o tym nazwisku mało kto słyszał, bo też na dobrą sprawę nieczęsto zdarzała się ku temu okazja. Na ogół uważa się je za nazwisko tamilskie, bo liczne igreki kojarzą się widocznie ze Sri Lanką. Do mnie zwracano się w tej sprawie z prośbą o informacje tylko podczas świąt Bożego Narodzenia, kiedy telewizja nadaje trylogię o cesarzowej Sissi, zawsze o jedenastej przed południem – i cesarzowa, grana przez Romy Schneider, tańczy z hrabią Batthyánym, wytwornym arystokratą w błękitnym mundurze i z lśniącą od brylantyny fryzurą.

Podobnie niewinnych scenek spodziewałem się, rzucając okiem na podsunięty fragment gazety – tymczasem zaskoczył mnie całkiem niezrozumiały tytuł: „Gospodyni piekła", chociaż kobietę na zdjęciu rozpoznałem natychmiast. Ciotka Margit. W marcu 1945 uczestniczyła ona rzekomo w masakrze dokonanej w granicznym austriackim mieście Rechnitz na stu osiemdziesięciu Żydach. Ponoć urządziła huczne przyjęcie z tańcami i dużą ilością alkoholu, po czym około północy, dla nagłego kaprysu, przyłożywszy każdemu z nagich mężczyzn i kobiet pistolet do czoła – po kolei wszystkich wystrzelała. Powiedziałem: „Dziękuję" – odsunąłem tekst na bok i wróciłem do migoczącego ekranu komputera. Miałem tylko dwie godziny na dokończenie artykułu o holenderskim dawcy nasienia.

Ciotka Margit? Ta z językiem jaszczurki?

Kiedy byłem dzieckiem, trzy razy w roku spotykaliśmy się z ciotką Margit na obiedzie – zawsze w najdroższych restauracjach Zurychu. Mój ojciec przez całą drogę klął okropnie, paląc w naszym białym oplu jednego papierosa za drugim, a matka coraz to poprawiała mi włosy plastikowym grzebieniem. Mówiliśmy o niej zawsze „ciotka Margit", nigdy tylko „Margit", jakby ta ciotka była jej tytułem. Poślubiła stryja mojego ojca – ich małżeństwo było od początku do końca istną katastrofą. Margit pochodziła z rodziny Thyssenów, słynnych niemieckich miliarderów – jej mąż był zubożałym węgierskim hrabią. Margit miała potężny korpus, ale bardzo cienkie nogi. Do tej pory pamiętam jej kostium, zawsze ten sam, zapięty pod szyję, jedwabne szaliki w końskie motywy i torebki z krokodylowej skóry koloru bordo, ze złotymi zamkami; i jak opowiadając o rui jeleni czy o podróżach statkiem po Morzu Egejskim, coraz to wysuwa czubek języka niczym jaszczurka. Ja zawsze siedzę jak najdalej od niej – bo ciotka Margit nie znosiła dzieci – i dziobiąc widelcem w talerzu z drobno pokrajaną cielęcą wątróbką, co chwila zerkam, byle ułowić ten jaszczurczy język.

Po jej śmierci wspominaliśmy ją rzadko i moje emocje związane ze wspólnymi obiadami coraz bardziej się zacierały, aż do chwili, kiedy przeczytałem ów artykuł dotyczący jednej miejscowości w Austrii. Rechnitz. Był tam opis pewnego przyjęcia. I okrutnej masakry. Dokonanej na stu osiemdziesięciu Żydach, którzy przed rozstrzelaniem musieli rozebrać się do naga, żeby ich ciała szybciej uległy rozkładowi. A ciotka Margit? Była tam obecna.

Zadzwoniłem do ojca i zapytałem, czy on o tym wiedział. Milczał, słyszałem tylko, jak odkorkowuje butelkę wina. Wyobrażałem sobie, że siedzi na swojej ulubionej, mocno wysłużonej kanapie w swoim budapeszteńskim mieszkaniu.

– Margit zadawała się wprawdzie nieraz z nazistami, w rodzinie nie było to tajemnicą.

– W gazecie napisali, że urządziła przyjęcie, którego główną atrakcją, tak zwanym clou programu, było spędzenie stu osiemdziesięciu Żydów do jakiejś szopy, po czym wszystkim kompletnie pijanym gościom wręczono pistolety i nakazano strzelać. Wszystkim, nie wyłączając Margit. Nazwana została „gospodynią piekła". W gazetach angielskich pisano o niej „killer countess" [hrabina zabójczyni – przyp. red.]. Zaś niemiecka gazeta „Bild" zatytułowała swoją relację: „Podczas libacji z nazistami hrabina z domu Thyssen kazała rozstrzelać 200 Żydów".

– To jakaś bzdura. Niewątpliwie doszło wtedy do zbrodni, ale żeby Margit miała z tym coś wspólnego, to uważam za absurd. Ta kobieta była potworem, ale do czegoś takiego nie byłaby zdolna.

– Dlaczego Margit miałaby być potworem?

Schować się przed przeszłością

Przed ukazaniem się w prasie artykułu o Rechnitz i ciotce Margit dzieje mojej rodziny mało mnie interesowały. Zresztą nie miałem właściwie okazji, żeby się z nimi zetknąć. Gdybym się urodził na Węgrzech, wyglądałoby to zupełnie inaczej – bo tam co krok trafiałbym na miejsca i gmachy upamiętniające moich przodków. Dzieciństwo spędziłem jednak nie w Budapeszcie, ale w czteropokojowym mieszkaniu na przedmieściu Zurychu. Kiedy skończyłem osiem lat, przenieśliśmy się o sto metrów dalej, do szaroburego szeregowca w kształcie kostki Rubika, którą w latach osiemdziesiątych wszyscy w tę i we w tę obracali w palcach. Mieliśmy w ogrodzie stół do ping-ponga i ogromną lodówkę w amerykańskim stylu, pozostawioną przez poprzednich właścicieli. Po otwarciu zamrażalnika niezwykle apetycznie w nim pachniało – trzeba było tylko wsunąć głowę głęboko, poza zamrożony groszek. Jeszcze lepiej pamiętam zapach stacji benzynowej, gdzie zatrzymywaliśmy się czasem, wracając późno z niedzielnej wizyty u przyjaciół rodziców. Siedziałem zawsze z oboma braćmi na tylnym siedzeniu, marząc o tym, aby ojciec musiał po drodze tankować. Opuszczałem wtedy szybę i z zamkniętymi oczami głęboko wdychałem powietrze przez nos. Zapach benzyny, wieczorny chłód i my wszyscy razem w drodze powrotnej do domu – nigdy nie czułem się bardziej bezpiecznie. Kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, udawałem, że śpię, aby ojciec wziął mnie na ręce i zaniósł do mojego pokoju. Jego koszula pachniała winem i papierosami, i wieczornym chłodem – to było moje dzieciństwo.

Podobnie jak wieloryby, które oczekując potomstwa, szukają jak najzaciszniejszej wodnej przestrzeni, tak i moi rodzice wyłączyli się ze świata i tutaj właśnie osiedli. Jednak w przeciwieństwie do wielorybów, których głąb oceanów ciągnie uporczywie z powrotem, moi rodzice pozostali na wybranym przez siebie skraju miasta.

Być może schowali się tutaj przed własną przeszłością. Przed wspomnieniami o Węgrzech, o wojnie, o ucieczce, o ukrywaniu się.

Zamierzali pewnie w tym nieskalanym miejscu zacząć wszystko od nowa, nie wracając pamięcią do przeszłości; chcieli w tym oddalonym od świata zakątku stworzyć sobie nowy dom. I o mały włos by im się to udało.

Szwajcaria nadaje się idealnie do tego, by zacząć wszystko od początku, by strząsnąć z siebie dawne przeżycia – bo nic w tym kraju nie przypomina ani Hitlera, ani Stalina. Obydwa totalitarne systemy: narodowy socjalizm, komunizm, obozy koncentracyjne, gułagi to tytuły rozdziałów w szkolnych podręcznikach do historii. Nie ma tu żadnych pomników ku czci wojennych ofiar, nie spotyka się rodzin – nie licząc imigrantów – które przeżyły koszmary ostatniej wojny. Nikomu nie przyszłoby do głowy pytanie: „Co robiłeś podczas wojny, dziadku?". Nikogo stąd nie deportowano ani nie zagazowano. Nie potrzeba tu niczego „przetrawiać" ani „sobie wyrzucać", jak to opisują w gazetach, kiedy schodzi się na temat o innych krajów. Nie ma tu mowy o żadnej „zbiorowej winie", o żadnych kryzysach, chyba że dotyczy to banków. Szwajcaria zna tylko lata dobrobytu, ogólnego bezpieczeństwa i beztroski – dotyczy to zwłaszcza czasu mojej młodości, czyli lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszystko stawało się coraz bardziej kolorowe, a mieszkańcy dzielnic podmiejskich wyruszali podczas weekendów na swoich rowerach nad coraz to inne jeziora, nazywając to „kołowaniem".

Tak nieograniczona idylla musiała się udzielać, zdawałoby się. A powszechna beztroska powinna była wpływać na szczęście rodzinne. Nie wszystkich to dotyczyło.

Ani mój ojciec, ani moja matka nie czuli się w Szwajcarii, tym najbardziej rozpieszczonym z krajów Europy, naprawdę jak w domu. Nauczyli się wprawdzie szwajcarskiego dialektu, jeździli na nartach, kupili sobie toster, jak wszyscy, w zimie jedli za przykładem innych raclette, polewali kartofle płynnym serem, tyle że dodawali do sosu trochę więcej papryki. Poza tym jednak brali udział w życiu tego kraju tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Witali się uprzejmie z sąsiadami, ale najchętniej przemykali się chyłkiem do samochodu. W skrytości ducha odnosili się do Szwajcarii i Szwajcarów z lekkim politowaniem, przynajmniej ja to tak dawniej odbierałem. Zdarzającymi się od czasu do czasu ksenofobicznymi uwagami niektórych współmieszkańców na temat naszego humorystycznego nazwiska czy zdziwieniem, że jak na cudzoziemców całkiem przyzwoicie mówimy po niemiecku lub że nasze zardzewiałe auto negatywnie się tu wyróżnia – zupełnie się nie przejmowali, bo byli przekonani, że w tym kraju nigdy naprawdę nie zapuszczą korzeni. Szwajcarię uważali za państwo niepoważne, które nie znało prawdziwego życia, z dolą i niedolą, ze wszystkimi wzlotami i upadkami, z chwilami autentycznego szczęścia i autentycznego cierpienia. Bo kto nikogo z rodziny nie stracił podczas wojny, kto nigdy nie przeżył niszczycielskiego ataku obcych najeźdźców – czy to armii niemieckiej, czy rosyjskiej – ten nie ma najmniejszego pojęcia o prawdziwym życiu. Dla nich przeszłość była zawsze ważniejsza od przyszłości. To, co dawne, miało większą wartość niż to, co współczesne.

O tej zbrodni nie wolno zapomnieć

I każde z nich – tkwiąc w owym skromnym domu na przedmieściu Zurychu, tym miejscu bez przyszłości, które mój ojciec miał niebawem opuścić – marzyło pewnie na swój sposób o zupełnie innym życiu. Dwa lata po zniknięciu żelaznej kurtyny ojciec spakował się i wyjechał do Budapesztu. Matka również opuściła Szwajcarię, wyraźnie bez żalu, czego nie miałem jej nigdy za złe. Nagle wynieśli się więc oboje, pozostawiając mnie jednak z przekonaniem, że żyję w niewłaściwym kraju.

Ja w nim jednak pozostałem, pewnie z lenistwa, i po ukończeniu, wzorem innych, wyższych studiów zostałem dziennikarzem. (...)

Wprawdzie z Węgier pochodzili moi rodzice, ale co ja miałem z tym krajem wspólnego? Niedawno skończyłem trzydzieści lat i właśnie się po uszy zakochałem – tak że drugą wojną światową i zbrodnią dokonaną na stu osiemdziesięciu Żydach nie musiałem się specjalnie przejmować. Uważałem, że mamy tu, na miejscu, dość własnych problemów, takich jak migracja, globalizacja, totalne zagubienie – pisałem więc o rozbuchanej konsumpcji, rozbuchanej pornografii, o nadmiarze wszystkiego.

Jednak po spotkaniu z historią własnej rodziny owego poranka, kiedy to w osobie wymienionej przez autora sensacyjnego artykułu rozpoznałem ciotkę – z miejsca przystąpiłem do szukania odpowiednich źródeł, by sprawdzić wiarygodność podanej w prasie wiadomości. Zwróciłem się do dalekich krewnych w Wiedniu, Budapeszcie i Monachium. „Cześć – pisałem – nie znamy się wprawdzie, ale jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Czy czytaliście ostatnio opis pewnego wydarzenia? Czy wam coś o tym wiadomo?". Zdobyłem wszelkie dane dotyczące ciotki Margit i jej męża Ivana, który był bratem mojego dziadka; przeczytałem wiele książek dotyczących rodu Thyssenów, historii Węgier, spędziłem mnóstwo czasu w archiwach Berlina i Brna, Budapesztu i Grazu, często także rozmawiałem z moim ojcem. Ciotka Margit stała się przyczyną mojej wyprawy w przeszłość, z jej powodu po raz pierwszy w życiu zostałem zmuszony do konfrontacji z własnym pochodzeniem.

To masakra dokonana na stu osiemdziesięciu Żydach zbliżyła mnie do własnej rodziny.

Pewnej wiosennej niedzieli roku 2009 wybrałem się po raz pierwszy do Rechnitz, żeby sprawdzić, co moja ciotka miała naprawdę z tą zbrodnią wspólnego. Wcześnie rano dojechałem nocnym pociągiem z Zurychu do Wiednia, skąd wynajętym samochodem ruszyłem drogą pośród lasów i winnic. Owoce winogron były jeszcze drobne i twarde. Rechnitz nie jest miejscem szczególnie urodziwym – składa się na dobrą sprawę z jednej głównej ulicy, po której lewej i prawej stronie stoją nieduże domki o wąskich oknach z nieprzejrzystymi zasłonami. Nie ma tam żadnego centralnego placu, żadnego rynku, a po zamku, który niemiecki bogacz, potężny przedsiębiorca i kolekcjoner sztuki Heinrich Thyssen, zapisał w testamencie swojej córce, a naszej ciotce Margit, nie ma już śladu. Zbombardowali go Rosjanie, wkraczając do wsi w 1945 roku, wszystkie zaś meble, obrazy i dywany zgarnęli sąsiedni mieszkańcy.

Stowarzyszenie „Refugius" obchodzi regularnie rocznicę śmierci pomordowanych Żydów. Przy wjeździe do wsi, gdzie prawdopodobnie została dokonana zbrodnia, stoi dzisiaj pomnik, wokół którego mieszkańcy śpiewają i modlą się. O tej zbrodni nie wolno zapomnieć – powtórzono to i tym razem. Stałem na uboczu – nikogo tu nie znałem – i rozglądałem się dokoła: słońce świeciło, kwitły mlecze, sięgająca kostek trawa była jeszcze lekko wilgotna, a gdzieś pod nią znajdowało się sto osiemdziesiąt czaszek. Mimo wieloletnich poszukiwań tego masowego grobu do dziś nie udało się odnaleźć.

Czy ty strzelałaś do Żydów?

W nocy z 24 na 25 marca 1945 roku olśniewająco świeci księżyc. Na zamku, którego panią jest Margit Batthyány-Thyssen, w miejscowości Rechnitz, w Burgenlandzie, tuż przy granicy z Węgrami, odbywa się uroczyste przyjęcie. Członkowie gestapo i lokalni nazistowscy notable, jak SS-Hauptscharführer Franz Podezin czy Josef Muralter albo Hans-Joachim Oldenburg, zajęci ożywioną rozmową z chłopcami z Hitlerjugend i z pracownikami zamku, popijają szampana. Dla narodowych socjalistów wojna jest już przegrana: Rosjanie stoją nad Dunajem – ale goście nie zamierzają psuć sobie nastroju. Jest godzina ósma wieczorem. Równocześnie na dworcu w Rechnitz czeka około dwustu Żydów, przymusowych robotników z Węgier, zwiezionych tu do budowy wału południowo-wschodniego, gigantycznej linii obronnej prowadzącej przez Polskę, Słowację i Węgry aż po Triest – jej zadaniem jest odparcie nadciągającej Armii Czerwonej. O wpół do dziesiątej wieczorem Franz Ostermann ładuje część Żydów do swojej ciężarówki, by ich przekazać czekającym niedaleko czterem członkom SA, którzy wciskają więźniom do rąk łopaty, nakazując im wykopać podłużny rów.

Węgierscy Żydzi zabierają się do roboty, ale są osłabieni i wyczerpani, a ziemia jest zmarznięta i twarda – tymczasem na zamku ciotki Margit goście ucztują i tańczą. W pewnej chwili dowódca oddziału SS Franz Podezin zostaje wezwany do telefonu. Ponieważ w salonie jest zbyt głośno, musi przejść do sąsiedniego pokoju. Rozmowa trwa krótko. Podezin mówi: „Tak, tak!", i kończy: „Cholerne świństwo!". Po czym zleca Hildegardzie Stadler, przewodniczącej miejscowego Bund Deutscher Mädel, skrzyknąć do osobnego pokoju kilkunastu spośród ucztujących w salonie. „Żydzi czekający na dworcu są chorzy na tyfus – oświadcza zebranym – i trzeba ich wszystkich rozstrzelać". Nikt nie protestuje. Odpowiedzialny za broń Karl Muhr wręcza uczestnikom przyjęcia karabiny i amunicję. Jest tuż po dwudziestej trzeciej. Na dziedzińcu zamkowym czekają trzy samochody. Nie wszyscy się w nich mieszczą, część musi iść pieszo. Ale nie mają daleko.

* * *

Zadzwoniłem do ojca.

– Wiedziałeś – zacząłem – że owej nocy ciotka Margit była tam przez cały czas obecna. I wiedziałeś o tej masakrze.

– Tak, wiedziałem.

– I nie przyszło ci do głowy, że ona mogła być w to zamieszana?

– Czy to ma być przesłuchanie?

– Pytam tylko.

– Do głowy by mi nie przyszło, że między tamtym przyjęciem i ową masakrą istniał jakiś związek, co sugerują ostatnio gazety. Zaczekaj chwilę...

Usłyszałem, jak się rozkaszlał i jak wyjmuje papierosa.

– Za dużo palisz.

– Co porabia malutka?

– Rośnie jej trzeci ząb i zaczyna raczkować. Dlaczego nigdy nie rozmawiałeś z Margit o wojnie?

– O co miałbym ją pytać? Słuchaj, ciociu Margit, może jeszcze łyczek wina? A poza tym, czy ty, ciociu, strzelałaś do Żydów? ©?

Książka Sachy Batthyany'ego „A co ja mam z tym wspólnego? Zbrodnia popełniona w marcu 1945. Dzieje mojej rodziny" w przekładzie Emilii Bielickiej ukazała się nakładem Wydawnictwa Czytelnik.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów