W systemie, który odmawia istnienia podstawowych praw człowieka, zazwyczaj strach jest na porządku dziennym. Strach przed więzieniem, strach przed torturami, strach przed śmiercią, strach przed utratą przyjaciół, rodziny, własności i środków do życia, strach przed biedą, strach przed izolacją, strach przed porażką – mówiła Aung San Suu Kyi z Birmy (Republiki Związku Mjanmy), gdy w 1991 r. przyjmowała Nagrodę Sacharowa. Obok Dalajlamy i Nelsona Mandeli, była wówczas najbardziej znanym, żyjącym symbolem walki o prawa człowieka. Za wieloletni opór stawiany represyjnej juncie z Rangunu została nagrodzona Pokojową Nagrodą Nobla. Liberalne elity z całego świata podziwiały ją i stawiały za wzór do naśladowania.
Gdy w 2010 r. junta wypuściła Aung San Suu Kyi z aresztu domowego i podzieliła się z nią władzą, wieszczono świetlaną przyszłość rodzącej się birmańskiej demokracji. A później przyszedł szok. Okazało się, że ta nowa demokratyczna (choć dzieląca władzę z wojskowymi) ekipa wzięła się do miażdżenia oporu muzułmańskiej mniejszości Rohingiya jeszcze ostrzej niż robiono to za rządów junty. W mediach pełno jest opisów tego, jak birmańscy żołnierze obcinają głowy Rohingom, palą ich żywcem i gwałcą ich kobiety. Aung San Suu Kyi, choć faktycznie kieruje państwem, nie tylko tego nie przerywa, ale też usprawiedliwia krwawe czystki koniecznością walki z terroryzmem. Obserwatorzy z Zachodu nie mogą pojąć, że masakry akceptuje kobieta, buddystka i do tego bohaterka walki o prawa człowieka. Zamiast dziwić się, powinni jednak spojrzeć na problem z szerszej perspektywy. O ile w latach 90. wieszczono nową erę, w której walka o prawa człowieka będzie priorytetem rządów, o tyle obecnie idea ta przechodzi bardzo poważny kryzys. A wydarzenia w Myanmarze są tego tylko jednym z objawów.
Igrzyska hipokryzji
Możemy powiedzieć ludziom z całego świata, niezależnie, czy mieszkają w Afryce czy w Europie Środkowej, czy w jakimkolwiek innym miejscu, że jeśli ktoś będzie próbował zabijać niewinnych cywilów na masową skalę z powodu ich rasy, ich korzeni etnicznych czy ich religii i jest w naszej mocy, by ich powstrzymać, to ich powstrzymamy – mówił w lutym 1999 r. prezydent USA Bill Clinton. Ostrzeżenie to wygłosił na kilka tygodni przed rozpoczęciem bombardowań Jugosławii. Miały one powstrzymać postkomunistyczny reżim Slobodana Miloševicia przed kontynuacją czystek etnicznych w Kosowie. To miało być wyraźne ostrzeżenie, że Stany Zjednoczone zrobią porządek z wszelkimi zbrodniarzami łamiącymi prawa człowieka. Można je uznać za szczytowy moment wiary w rychłe nadejście nowego, wspaniałego świata, w którym prawa i godność każdej istoty ludzkiej miały być chronione przez supermocarstwo zza Atlantyku.
Wiara ta miała jednak zawsze złudne podstawy. Ta sama administracja Clintona, która rozprawiała się z reżimami w Jugosławii i na Haiti, rozwijała przecież przyjazne relacje z krajem, który od dawna znajduje się na czarnych listach obrońców praw człowieka – z Chińską Republiką Ludową. Choć w mediach często pojawiały się wówczas relacje o prześladowanych dysydentach, obozach pracy i handlu organami więźniów w Chinach, to chiński eksport do USA rósł w lawinowym tempie, amerykańskie firmy masowo przenosiły tam fabryki (by korzystać z taniej siły roboczej), a administracja Clintona przyzwalała na transfer do Chin nowoczesnych technologii.
Walczące o prawa człowieka na całym świecie Stany Zjednoczone wspierały też rosyjską ekipę Borysa Jelcyna, choć przecież za jej rządów dochodziło do zbrodni wojennych w Czeczenii. W następnej dekadzie administracja Busha uzasadniała atak na Irak chęcią położenia kresu torturom saddamowskiej bezpieki, a jednocześnie sama dokonywała gimnastyki prawnej, by uzasadnić stosowanie tortur wobec złapanych terrorystów. Takie wybiórcze traktowanie praw człowieka nie jest zresztą niczym nowym i nie ogranicza się do USA. Rewolucyjna Francja niosła przecież Europie Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, a jednocześnie hurtowo posyłała swoich „światłych obywateli" pod ostrze gilotyny i mordowała „wyzwolonych z ucisku feudalnego" wandejskich chłopów. Niemcy, atakując Polskę w 1939 r., oficjalnie uzasadniali to koniecznością obrony „prześladowanej mniejszości". Związek Sowiecki współuczestnictwo w tej agresji tłumaczył zaś obroną „bezbronnej ludności ukraińskiej i białoruskiej". Administracja Roosevelta naciskała na ekipę Czang Kaj-szeka w kwestii demokracji i praw człowieka, ale nie miała żadnych obiekcji wobec takich sojuszników, jak stalinowski ZSRR czy feudalno-niewolnicza Etiopia.