„Przyznanie władzy politycznej kompetencji do delegowania sędziów to ogromne ryzyko. Minister równie dobrze może odwołać sędziego delegowanego do orzekania w każdej sprawie, której wynikiem zainteresowany jest on sam, jego koledzy lub środowisko polityczne. To potencjalny środek nacisku, który nie powinien istnieć".
Kto to powiedział? Szef stołecznego oddziału Iustitii, sędzia... Łukasz Piebiak. Było to w 2013 r., czyli na dwa lata przed tym, jak został wiceministrem sprawiedliwości. W 2017, już jako prawa ręka Zbigniewa Ziobry, w sejmowej debacie nad ustawą zwiększającą nadzór ministra nad sądami, wiceminister Piebiak mówił: w zarządzaniu nie ma miejsca na demokrację.
Ta zmiana poglądów jest charakterystyczna dla zmieniających miejsce urzędowania, a przez to i spojrzenie na jakiś mechanizm czy instytucję. Odrywanie sędziów od orzekania i delegowanie ich do ministerstwa to temat dyskusji od dziesięcioleci. Postulowałbym likwidację tych delegacji, ale wiem, że to nierealne, dopóki nadzór nad sądami pozostaje w resorcie.
Problem jednak w tym, że minister jest także prokuratorem generalnym i jako taki ma prawo delegować sędziów do orzekania z sądów niższego do wyższego szczebla. Awansujesz, dostaniesz więcej pieniędzy, mniej spraw, za to ciekawsze. To marchewka, jest i kij: minister swych decyzji nie musi uzasadniać, a delegację może zakończyć w każdej chwili. Wpływ ministra i szefa prokuratury na obsadę sądu jest duży, a można odnieść wrażenie, że wciąż rośnie.
I dlatego warszawska sędzia Anna Bator-Ciesielska z sądu okręgowego, która odmówiła orzekania z delegowanym do tego sądu z rejonu w Krośnie Odrzańskim sędzią Przemysławem Radzikiem, zadała pytanie prejudycjalne Trybunałowi w Luksemburgu. Wśród prominentnych członków obecnej KRS już słychać, że tym pytaniem sędzia Bator-Ciesielska zasłużyła na dyscyplinarkę. Trudno o lepszy dowód na to, że jej pytanie zasługuje na odpowiedź.