Czyja odpowiedzialność
W tym kontekście mój zastępca – dr hab. Michał Królikowski wypowiedział słowa, które wzburzyły środowisko sędziowskie, a mianowicie, że Sąd Najwyższy musi przed społeczeństwem wziąć odpowiedzialność za tę uchwałę. Na nasze głowy posypały się zarzuty lekceważenia władzy sądowniczej, przerzucanie odpowiedzialności na SN za błędy ministra sprawiedliwości, w końcu podważanie roli SN, który ma za zadanie orzekać o zgodności danego rozstrzygnięcia z prawem, a nie patrzeć na prawo przez pryzmat skutków orzeczenia. Z całym należytym szacunkiem dla władzy sądowniczej chcę podtrzymać nasze stanowisko i pokazać, że tylko Sąd Najwyższy może rozwiązać nabrzmiałą sytuację. A oto dlaczego.
Po pierwsze, minister sprawiedliwości działał w zaufaniu do dotychczasowych orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i sądów administracyjnych. Trybunał orzekł o tym, że cokolwiek robi podsekretarz stanu, czyni to jako ręka ministra konstytucyjnego, co wynika z dokonanej przez niego wykładni przepisów o Radzie Ministrów. W lipcu SN uznał, że podsekretarz stanu to organ pomocniczy, który w razie działania z upoważnienia ministra konstytucyjnego realizuje swoje, „przeniesione" na niego przez szefa kompetencje. Stąd nie może podpisać przeniesienia sędziego, bowiem, jak stwierdził SN, „status sędziego pozostaje na wyższej pozycji ustrojowej niż sekretarz i podsekretarz stanu". Przeciwne stanowisko zajął Sąd Najwyższy w uchwale pełnego składu w 2007 roku oraz kolejno wydawanych następnie różnych orzeczeniach w sprawach decyzji kadrowych dotyczących sędziów. Potwierdził to również jeden z sądów administracyjnych. Trybunał Konstytucyjny stwierdził też, że zgoda sędziego na przeniesienie na inne miejsce służbowe nie jest wymagana w wypadkach zniesienia stanowiska wywołanego zmianą w organizacji sądownictwa lub zniesienia danego sądu lub wydziału zamiejscowego albo przeniesienia siedziby sądu, a tworzenie i znoszenie konkretnych sądów, wyznaczanie ich siedzib i obszaru właściwości należy do kompetencji organów władzy wykonawczej. To prawda, że w SN pojawiały się zdania odrębne, ale nigdy nie zyskały większości. Aż do uchwały z lipca 2013 roku. Tyle że przedtem minister sprawiedliwości uzyskiwał potwierdzenie prawidłowości swojego działania od wspomnianych organów sądowych. Dlaczego zatem miał działać inaczej, niejako „na zapas"?
Po drugie, Sąd Najwyższy zajął tym razem stanowisko, że przenosząc sędziego, minister sprawiedliwości podejmuje szczególny akt władczy, który nie jest uregulowany w prawie, i mieści się w „sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości". Taki pogląd rodzi kolejny poważny kłopot. Minister jest bowiem organem, którego uprawnienia wyraźnie zakreśla konstytucja. Może on jedynie wykonywać polecenia premiera lub kierować działem administracji. Co więcej, może podejmować działania tylko zgodnie z zasadą legalizmu, czyli wydawać jedynie takie decyzje, które mają wyraźne umocowanie w prawie. Podobna zresztą sytuacja jest z uchwałą Krajowej Rady Sądownictwa, która zaleca ministrowi sprawiedliwości podpisanie aktów przeniesień z mocą wsteczną, a pierwszy prezes Sądu Najwyższego zapowiada na łamach „Rz", że Sąd Najwyższy to zaakceptuje, mimo że czynność ta nie jest z prawnego punktu widzenia oczywista. Rzeczywiście, system prawa nie przewiduje możliwości wydawania decyzji kadrowych dotyczących sędziów z mocą wsteczną. Dopiero to byłoby naruszeniem ich niezawisłości! Można by było w ten sposób unieważnić każde postępowanie sądowe, bo minister sprawiedliwości mógłby sprawić, że sąd, który orzekł w konkretnej sprawie, był źle obsadzony. Poza tym, skąd mamy wiedzieć, że SN zachowa się w swoich dalszych orzeczeniach zgodnie z zapowiedzią prezesa? Przecież sędziowie są niezawiśli.
Po trzecie, kilka spraw jest dla mnie zastanawiających. Zapadłe 17 lipca 2013 roku orzeczenie zostało wydane w składzie siedmiu sędziów, z których sześciu wcześniej składało zdania odrębne do uchwały pełnego składu SN i twierdziło, że nawet w przypadku delegacji sędziego za jego zgodą tego aktu nie może podpisać podsekretarz stanu. W konsekwencji tego poglądu również takie delegacje oznaczałyby złe obsadzenie składu i nieważność postępowań. Tylko że troje z tych sędziów przez kilka miesięcy orzekało w Sądzie Najwyższym właśnie na delegacjach podpisanych przez wiceministra i nie stwierdzało w swoich sprawach tej przeszkody. W omawianej uchwale SN uznał, że każdy skład orzekający musi z urzędu badać, czy sędziowie byli prawidłowo powołani. Jednak wcześniej rozpatrzył w Izbie Cywilnej wiele z niemal 1,5 tys. kasacji wniesionych od orzeczeń sądów w sprawach cywilnych powstałych z reorganizacji i nie dopatrzył się w nich wady związanej z powołaniem sędziów. Sąd Najwyższy z jednej strony zadał pytanie prawne do Trybunału Konstytucyjnego o zgodność z konstytucją przepisu, który upoważnia ministra sprawiedliwości do przenoszenia sędziów, a w międzyczasie, orzekł na jego podstawie, stwierdzając brak możliwości pogodzenia go z konstytucją, jeżeli przewidywałby on realną kompetencję ministra.
Wyjaśniać, a nie antagonizować
Nie jest moją intencją antagonizowanie sytuacji, a jej wyjaśnienie: zarówno rzeczywistych skutków podjętej uchwały, redukowanej w nieuprawniony sposób jedynie do tzw. reformy Gowina, jak i realnie obowiązującego stanu prawnego. Wiem jednak, że każda nasza wypowiedź jest traktowana przez niektórych sędziów jako zamach na niezawisłość i niezależność wymiaru sprawiedliwości. Trudno mi zaakceptować treść uzasadnienia uchwały podjętej w Izbie Cywilnej SN, która stawia pod znakiem zapytania stabilność funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, unikając starannego rozważenia jej skutków. Jednak nie dlatego, że kwestionujemy prawo Sądu Najwyższego do orzekania w tych sprawach i prawomocność jego wyroków, ale dlatego, że nie potrafię uciec od współodpowiedzialności za kondycję wymiaru sprawiedliwości przed współobywatelami.
Chcę bowiem wyraźnie podkreślić, że nie istnieje żadne zgodne z prawem, możliwe do podjęcia przez ministra sprawiedliwości działanie, które rozwiąże powstałą sytuację. Jedyny organ który w tej sprawie może coś zrobić, to Sąd Najwyższy, poprzez wydanie uchwały pełnego składu o mocy zasady prawnej wiążącej inne składy SN. Z prośbą o to działanie zwróciłem się do pierwszego prezesa Sądu Najwyższego nazajutrz po otrzymaniu uzasadnienia lipcowej uchwały. Jakakolwiek ona będzie, jako minister sprawiedliwości podporządkuję się tej interpretacji prawa, choć nie może on uciec od całkiem odmiennych zapatrywań Trybunału Konstytucyjnego, wyrażanych dotychczas w orzecznictwie. Ten ostatni bowiem, a nie Sąd Najwyższy, ma wyłączne prawo do formułowania wykładni prawa z mocą powszechnie obowiązującą. Niestety, wiem jednak, że prezes nie podjął do tej pory żadnych czynności dla zainicjowania prac pełnego składu Sądu Najwyższego w tej sprawie. I to mimo że kilka dni temu w Izbie Karnej Sądu Najwyższego zapadł wyrok uznający skład sądu poddanego reorganizacji za zgodny z prawem, a więc przeciwnie do wspomnianej uchwały.