Czy rzeczywiście poprawa szybkości postępowania, ułatwia życia wszystkim uczestnikom procesu czy może chodziło o coś zupełnie innego?
Sytuacja jest wręcz schizofreniczna. Z jednej strony sędziowie (podobnie jak pełnomocnicy) nie zostawiają suchej nitki na nowym rozwiązaniu. Mówią wprost, że e-protokół nie tylko nie ułatwił im pracy, ale wręcz ją wydłużył i skomplikował. Czynność, która zajmowała kilka minut, zajmuje teraz nawet kilkadziesiąt – co przełoży się na długość procesu. Że normą w sądach jest robienie prywatnych notatek z rozprawy, bo sędziowie chcą uniknąć „ułatwień" związanych z dobrodziejstwami e-protokołu, pełnego trzasków, niedomówień, przydługich pauz, składających się na wielogodzinne nagranie.
Wypowiedzi takich w ostatnich miesiącach były setki, również na łamach „Rz".
Z drugiej strony mamy Ministerstwo Sprawiedliwości, które konsekwentnie chwali nowe rozwiązania, wskazując na ogromny skok technologiczny wymiaru sprawiedliwości, ułatwienie i przyspieszenie pracy w sądach, a także jej transparentność. Przeczytałem już dziesiątki analiz, że jest dobrze, że nieuzasadniona jest krytyka „sądowych malkontentów", i powiem szczerze: mój dysonans poznawczy z czasem tylko się pogłębia. Bo trudno mi zrozumieć, o co w tym tak naprawdę chodzi. Dlaczego jeżeli jest tak dobrze, jest źle.
Czy wzorem starych doświadczeń ministerialnych reform ktoś znowu stał się zakładnikiem czyjegoś nie do końca przemyślanego pomysłu? I „wkręcony", jak choćby wcześniej w tzw. reformę małych sądów, teraz pluje sobie w brodę, że taki był naiwny, ale robi dobrą minę do złej gry, broniąc nowych rozwiązań jak niepodległości?