Organizowanie spotkań integracyjnych i szkoleń bądź zamawianie cateringu i kawy w firmie jest dziś rynkowym standardem – tyleż powszechnym, co przez wszystkich akceptowanym. Dla każdego jest oczywiste, że ludzie, którzy w nieformalnej atmosferze mają okazję razem coś zjeść, wypić, poplotkować czy zwierzyć się z życiowych problemów, lepiej dogadują się w pracy. Bo łatwiej przymknąć oko na ciut zbyt częste spóźnienia pani Zosi, wiedząc, że dojeżdża codziennie 30 km. Albo machnąć ręką na dziecinne żarty pana Janka, który przy bliższym poznaniu okazuje się walczącym z przeciwnościami losu wdowcem z czwórką krnąbrnych pociech.
Rynkowym standardem – co prawda już niebudzącym, co zrozumiałe, tak powszechnej akceptacji – jest również to, że w firmach są ludzie, którzy nie pracują w nich na etacie. To tzw. samozatrudnieni czy współpracownicy na umowach cywilnoprawnych. Często jedynie kadrowa wie, kto jaki kwit podpisał i z jakich powodów. Wszyscy czują się członkami jednego zespołu – m.in. dzięki pogaduchom przy firmowym ekspresie.
Naczelny Sąd Administracyjny, wbrew stanowisku sądu niższej instancji, właśnie uznał, że przedsiębiorca może rozliczyć w kosztach wydatki na zaopatrzenie firmowej kuchni jedynie dla etatowców. To podejście kompletnie nieżyciowe i oderwane od rynkowych realiów. Konieczność dokładnego wyliczania, ile zjadają ludzie na umowach o pracę, a ile reszta załogi, brzmi jak ponury żart. A najmniej śmiesznym efektem stanowiska NSA może być rezygnacja z zapewniania w firmach posiłków komukolwiek. Będzie i sprawiedliwie, i zgodnie z orzecznictwem.
Czytaj więcej: