Dlatego wprowadzenie łaciny do szkół (już w przyszłym roku szkolnym) może stać się nowym, starym polem bitwy światopoglądowej o wizję szkoły: tej liberalnej i tej o konserwatywnym nastawieniu. Stąd też jej reaktywacja, poza czynnikami obiektywnymi (jak brak wykwalifikowanej kadry nauczycielskiej), nie będzie łatwa. A sens powrotu do przeszłości może być kwestionowany z zupełnie innych niż edukacyjnych powodów.
Nie bądźmy naiwni. Wprowadzenie łaciny do szkół nie sprawi, że będą wychodzić z nich lepiej wyedukowani młodzi ludzie, a być może tylko z elementarną znajomością klasycznego języka. Edukacja to system wielu naczyń połączonych, a o jej słabościach napisano wiele, że nie ma sensu powtarzać.
To próba odtworzenia dobrych wzorców z przeszłości, choć współcześnie karkołomna, w świecie nastawionym na szybki efekt skróconych studiów, „dyplom w rok” i erze sztucznej inteligencji. To stąpanie po zupełnie innej, zarośniętej ścieżce, bo inne wyznacza rzeczywistość.
A może jednak warto? Nie musi być też tak, że łacina będzie martwym przedmiotem, martwego języka, którego nikt nie chce się uczyć, bo i po co? Być może będzie wyborem dla nielicznych uczniów i rodziców, którzy widzą wartość, na pierwszy rzut oka, w mało praktycznym powrocie do klasycznej edukacji. Bo w tym wyborze drzemie jakaś herbertowska kwestia smaku.
Od czasu renesansu łacina znalazła się w defensywie, choć miała jeszcze swój przebłysk w międzywojniu, gdzie w sferze państwowej i urzędowej znajdowała zastosowanie. Później była już tylko wspomnieniem ze starej solidnej szkoły, w której zdanie matury było już czymś nobilitującym. Ci, którzy uczyli się łaciny, pewnie pamiętają, jakie katusze przeżywali, podczas przyswajania niełatwych gramatycznych zasad. Z jaką tolerancją podchodzili nauczyciele. Ale kto chciał – mógł zdobyć solidne fundamenty. To była kwestia wyboru.