Przybywa osób, które wyprowadzają się na wieś, by cieszyć się ciszą, spokojem i świeżym powietrzem. Szybko jednak dają im się we znaki inwestycje, których towarzystwa wcale nie chcą. Kurze fermy, hodowle norek, ubojnie, oczyszczalnie – to tylko przykłady obiektów uciążliwych zapachowo. A te psują sielankę, której się spodziewaliśmy.
Najgorsze, że z takim sąsiedztwem trudno coś zrobić. Najprościej byłoby się wyprowadzić, ale nie każdy może sobie na ten luksus pozwolić. Tymczasem wrażliwość społeczeństwa na smród wzrasta, co potwierdzają statystyki. W 2010 r. na tego rodzaju uciążliwości poskarżyło się do inspekcji środowiska nieco ponad 500 osób, a w 2016 r. już ponad tysiąc. Inspekcja cierpi jednak na niemoc prawną. Podobnie jak wójtowie czy burmistrzowie. Mogą co najwyżej nakazać ograniczanie negatywnego oddziaływania na środowisko ewentualnie wykonanie przeglądu ekologicznego, zastosowanie kurtyn chroniących przed smrodem lub usunięcie niepożądanych zapachów. Na tym jednak ich uprawnienia się kończą. Nie wszyscy zresztą chcą z nich korzystać.
Od kilkunastu lat trwa dyskusja o efektach ubocznych hodowli, kolejni rzecznicy praw obywatelskich interweniują w tej sprawie, słyszymy obietnice, że wreszcie powstaną odpowiednie przepisy. Do tej pory żadna ekipa rządząca nie poradziła sobie jednak z problemem.
Teraz ma być inaczej. Do planu prac rządu trafią przepisy o lokalizowaniu inwestycji uciążliwych zapachowo. Będzie je wolno prowadzić tam, gdzie są ważne plany miejscowe. Te zaś wciąż są rzadkością. A to może oznaczać, że ferm będzie mniej. Nie zdziwię się jednak, jeśli przedsiębiorcy podniosą lament, że ogranicza im się wolność gospodarczą. Albo gmina zgodzi się na ulokowanie smrodliwego interesu na obszarze ujętym w planie, ale przy granicy z inną gminą. Wtedy nosy będą sobie zatykać mieszkańcy tej drugiej. W odpowiedzi na zgłaszane zastrzeżenia usłyszą: „Wolnoć, Tomku, w swoim domku".
Czytaj także: Śmierdzące sąsiedztwo, tylko jeśli plan miejscowy zezwoli