Trudno uznać dopuszczenie do egzaminu czy rejestrację na kolejny rok lub semestr, czyli czynności administracyjne wynikające z regulaminu studiów, za świadczenie cywilnoprawne. Opłaty za czynności administracyjne określa prawo powszechnie obowiązujące, np. rozporządzenie o opłacie rekrutacyjnej, czy przepisy określające opłatę za wydanie dyplomu, a nie uczelniane. Nie wszystko musiało być przed nowelizacją wprost zakazane, by uznać, że nie za wszystko można pobierać opłatę. Nie było i nie ma np. zakazu pobierania opłat za wydanie decyzji o przyznaniu stypendium socjalnego, a jednak z systemu prawa taki zakaz wynika jednoznacznie. Uczelnie publiczne mogą pobierać opłaty za usługi wskazane w art. 99. Niepubliczne co prawda mogą szerzej zdefiniować świadczone przez siebie usługi, ale także podlegają kodeksowi cywilnemu. Czy np. opłatę za wydanie decyzji można uznać za cywilistycznie dopuszczalną? W moim przekonaniu – nie. To, że w art. 99a się jej nie zakazuje, nie wystarczy, by ją uznać za dopuszczalną.
Uczelnie wbrew ministerstwu uważają, że od tzw. starych studentów mogą pobierać opłaty za takie czynności. Co może zrobić student, który musiał zapłacić?
Jeśli uczelnia nie podziela interpretacji MNiSW i postawi na swoim, to studentowi pozostaje droga sądowa. Sąd administracyjny oceni, czy prawidłowo zastosowała przesłankę skreślenia z powodu niewniesienia opłat związanych ze studiami, lub sąd cywilny zbada, czy miała prawo żądać danej opłaty, wskazanej w umowie. Chyba że resort podejmie dalsze działania kwestionujące uchwały organów uczelni niezgodne z jego stanowiskiem. Wtedy to uczelnia będzie miała szanse przedstawić swoje argumenty w sądzie.
Jedyną obroną studenta jest zatem umowa, w której uczelnia wskaże, za co może pobrać opłatę i w jakiej wysokości.
Umowa jest bardzo ważna, bo nawet jeśli uczelnia na podstawie prawa powszechnego może jakąś opłatę pobrać, to nie musi, a jeśli chce, to należy ustalić z każdym studentem jej przedmiot, wysokość i sposób wnoszenia. Umowa ma jednak realne znaczenie, gdy obie strony mogą swobodnie kształtować jej treść. Tymczasem polska uczelnia i jej studenci są krępowani licznymi regulacjami. Szkoła nie może po prostu sprzedawać wiedzy i umiejętności określonych w umowie ze studentem na warunkach tam przyjętych. Musi tworzyć programy wedle skomplikowanych ogólnopolskich reguł, zliczać punkty ECTS, mierzyć dorobek odpowiednio utytułowanej kadry, tworzyć regulaminy i wydawać decyzje jak urząd. Na cóż studentowi najciekawsze, świetnie prowadzone i niedrogie zajęcia kształcące przydatne mu umiejętności, jeśli nie dostanie dyplomu wymaganego do podjęcia legalnej pracy. To, że wielu zawodów w Polsce nie można wykonywać bez określonego dyplomu, tworzy popyt bardziej na papierek niż na umiejętności. Tych bowiem najczęściej uczy się w praktyce, u pracodawcy. Niewiele zatem pozostaje do określenia w umowie, bo relacje i warunki prowadzenia studiów są narzucone przepisami. Oczywiście można twierdzić, że wszystkie te regulacje służą studentowi i jakości kształcenia, ale moim zdaniem niszczą one konkurencyjność, a umowa staje się w rzeczywistości akceptacją uczelnianego cennika.
MNiSW podkreśla, że nowelizacja zwiększa podmiotowość studenta, bo m.in. wprowadza obowiązkowe umowy dla wszystkich, także na studiach stacjonarnych.