W Polsce rośnie liczba wyłudzeń unijnych dotacji i funduszy. Do nieprawidłowości najczęściej dochodzi w programach dla rolników, którzy np., aby uzyskać wyższe dopłaty bezpośrednie, zawyżają liczbę posiadanych hektarów.

Nie powinno to dziwić. W latach 2007–2013 Polska otrzymała jedną z najwyższych kwot funduszy na wspólną politykę rolną spośród wszystkich państw UE. Było to 35,1 miliardów euro. Przyciągnęły one nie tylko ludzi przedsiębiorczych, ale też pospolitych oszustów. Rzecz jasna skala wyłudzeń – przynajmniej tych wykrytych – nie jest ani tak duża (do czołówki krajów, gdzie ten proceder jest największy, ciągle nam daleko), ani tak spektakularna, jak np. we Włoszech czy Grecji, gdzie unijne pieniądze próbowano pozyskać na słynne już makiety drzewek oliwnych.

Jedna rzecz może niepokoić. Podejście państwa. Z jednej strony presja, aby wykorzystać jak najwięcej pieniędzy, jest w pełni zrozumiała. Z drugiej jednak od samego początku było widać, że wiele programów, zwłaszcza rolniczych („Młody rolnik") jest dziurawych, a kryteria przyznawania pomocy są zbyt ogólne. W efekcie po pieniądze mogły sięgać osoby, które z rolnictwem nie miały nic wspólnego. Wszyscy pamiętamy aferę z maja, gdy Komisja Europejska zarzuciła Polsce brak nadzoru nad unijnymi pieniędzmi dla rolników i zażądała zwrotu 80 mln euro. To był właśnie efekt takiego myślenia: zróbmy wszystko, aby wykorzystać jak najwięcej, a martwić się będziemy później. Ważne, aby na konferencji prasowej właściwy pan minister wypowiedział magiczne słowo „absorpcja", informując o wykorzystaniu 80, 90, 95 proc. unijnych środków i wielkim sukcesie.

Warto wyciągnąć z tego wnioski. W 2007 r., kiedy rozpoczęliśmy wykorzystywanie funduszy strukturalnych, weszliśmy na dziewiczy teren, na którym doświadczenia nie mieli ani przyznający, ani biorący. Tamte pieniądze właśnie się kończą. Na przełomie 2014 i 2015 roku trafi do nas nowa, potężna transza funduszy. Wypada mieć nadzieję, że do tego czasu wszyscy będziemy mądrzejsi o dotychczasowe doświadczenia.