Z drugiej – w ocenie skutków wprowadzenia na wieś PIT znajdujemy informację, że ta operacja przyniesie do budżetu... 0 zł.
Zajrzyjmy do szczegółów. Rząd proponuje, by podatku w ogóle nie płacili rolnicy, którzy zarabiają do 100 tys. zł rocznie. Nie, to nie pomyłka. Nie chodzi o 10 tys., tylko o kwotę dziesięciokrotnie większą. Dla przypomnienia, wszyscy Polacy płacą podatki od dochodu przekraczającego 3,1 tys. zł. Rolnik zyska zatem 32 razy większą kwotę wolną. Idźmy dalej. Ile ma zapłacić gospodarz, który przekroczy limit 100 tys.? Zaledwie 4 proc. od przychodu. Stawki dla samozatrudnionego, który jest szczęśliwcem i może płacić taki ryczałt, wynoszą od 3 do 20 proc., pozostali płacą 18 lub 19 proc. od dochodu. I jeszcze wisienka na torcie. Do przychodu rolnika oczywiście nie wejdą dopłaty z UE.
Zatem propozycja opodatkowania rolników to działanie pozorowane. I nawet niespecjalnie to dziwi. Przygotowuje ją przecież rząd, w którym koalicjantem jest PSL, a to ugrupowanie otwarcie mówi: nie pozwolimy ruszyć KRUS, a jeśli na wieś wejdą podatki, rolnicy na tym zyskają.
Nie jestem zwolennikiem wprowadzania PIT do rolnictwa. Spowoduje to niepotrzebny rozrost biurokracji, narazi rolników na spory z fiskusem i jego kontrole. Zamiast pracować, będą zajmować się buchalterią. Im mniej podatków, tym lepiej. Do KRUS dopłacamy jednak rocznie ponad 15 mld zł, a rząd broni status quo. Przyznaje, że z 2 mln osób płacących podatek rolny, PIT zapłaci 120 tys. osób, czyli co dwudziesty.
Zamiast wpuszczać na wieś urzędy skarbowe, najlepiej uzależnić wysokość podatku rolnego i składek do KRUS od wielkości areału. Z zastrzeżeniem, że nawet najbogatsi rolnicy płacą je tylko do takiego poziomu, by sfinansować sobie świadczenia. Tak jest po prostu uczciwie.