W ubiegłym roku „wyprodukowano" prawie dwa tysiące aktów prawnych – najwięcej od... 1918 r. Wychodzi na to, że polski przedsiębiorca musi dziś przeczytać codziennie ponad 100 stron nowych przepisów! Małe i średnie firmy nie mają najmniejszych szans, aby z tym sobie poradzić. Duże – utrzymują coraz większe działy prawne, aby nie wejść na minę.
Skąd ta wytężona nadprodukcja? Po pierwsze, państwo próbuje uregulować wszystko, co się rusza – coraz więcej jest więc ustaw z życia chrząszczy. Albo raczej – indyków. W ostatnich dniach zostało wydane m.in. rozporządzenie w sprawie „Krajowego programu zwalczania niektórych serotypów Salmonella w stadach indyków rzeźnych".
Drugim powodem szalonej produkcji prawa jest konieczność poprawiania świeżo uchwalanych niedoróbek. Coraz częściej z Sejmu wychodzą bowiem takie buble, że trzeba je zmieniać, zanim jeszcze wejdą w życie – tak było ostatnio ze słynną ustawą śmieciową.
Sposób produkcji gniota został już wielokrotnie sprawdzony. Najpierw powstaje projekt zmian przepisów, często niegłupi w założeniu. Bywa, że niegłupi jest nawet jeszcze po spisaniu. Ale po rozmaitych konsultacjach, poprawkach komisji i podkomisji, a potem też zaskakujących zwrotach akcji w sejmowych głosowaniach – wychodzi z tego legislacyjny potworek. Naprawdę do niczego niepodobny, a na pewno nie do pierwotnych założeń. Więc znów się go zmienia, zmienia, zmienia...
Prowadzenie biznesu w takich warunkach przypomina spacer po polu minowym. Nikt nie zna dnia ani godziny, kiedy może wylecieć w powietrze. A reguł spacerowania po tym polu coraz więcej – również tych kuriozalnych lub kompletnie niezrozumiałych. Zły krok oznacza w najlepszym razie wymierne straty – firmy szacują je na 200 miliardów złotych rocznie! Nie stać nas na takie prawo w kryzysowych czasach.