Ta ponura wizja od lat staje się coraz bardziej realna. Kamery monitoringu obserwują nas wszędzie: przy bankomacie i sklepowej kasie, na dworcu, lotnisku, a nawet zwyczajnym wiejskim przystanku PKS. Na drogach mamy gęstą sieć radarów, do tego wyposażone w wideorejestratory wozy policji i Inspekcji Transportu Drogowego. Przy wjazdach do polskich miast i miasteczek wiszą tablice informujące o tym, że miejscowość jest objęta monitoringiem. Ba, kamery instaluje się już nawet w kościołach! Nieustający Big Brother. A wszystko to pod jednym hasłem: bezpieczeństwo.

Dlatego kiedy słyszę, że Straż Graniczna ma dostać specjalne uprawnienia do tego, by w strefie nadgranicznej ustawiać kamery automatycznie rejestrujące każdy przejeżdżający pojazd, wszystko się we mnie gotuje. Nie dlatego, żebym miał cokolwiek na sumieniu. O to jestem, przynajmniej na razie, spokojny.

Irytuje mnie to, że w państwie prawa każdy jego obywatel traktowany jest jak potencjalny przestępca. Wszędzie. W banku, urzędzie, na ulicy. Denerwuje mnie to, że nie mam jak uciec przed okiem Wielkiego Brata, że jestem wobec jego takich zakusów bezbronny.

Nowe uprawnienia dla Straży Granicznej mają rzekomo umożliwić zwalczanie przemytu – głównie na wschodzie kraju. Niespecjalnie mnie to przekonuje. Na naszej wschodniej granicy jest łącznie 18 przejść. Pracuje na nich kilkuset pograniczników i celników. A jednym z zadań, jakie przed nimi stoją, jest właśnie walka z przemytem. Ale Straż Graniczna w długim katalogu uprawnień ma także zapis zezwalający na kontrolę ruchu drogowego i wystawianie mandatów. Czyżby w istocie chodziło o podreperowanie budżetu państwa?

Owszem, żyjemy w trudnych czasach. Niebezpieczeństwo – podobnie jak kamery – czai się na każdym kroku. Ale nie dajmy się zwariować.