Bycie sędzią ma pan we krwi.
Marek Hibner: Żeby tak powiedzieć, trzeba by mi zrobić morfologię, ale rzeczywiście oboje moi rodzice byli sędziami. Jako dziecko często byłem zabierany do sądu, kiedy mama nie miała co ze mną zrobić. Wówczas sąd kojarzył mi się z nudą – czekanie na mamę się dłużyło. Czasem jeździliśmy na posiedzenia wyjazdowe. Wtedy było ciekawiej, bo mama zabierała mnie w nowe, nieznane miejsca.
Kiedy dorastałem, przysłuchiwałem się wymianie poglądów rodziców. Wtedy prawo zaczęło mnie fascynować. Dodam, że moi rodzice nigdy nie mówili, że ktoś wywierał na nich naciski, choć orzekali w trudnych czasach. Kończąc liceum, nie miałem więc problemów z wyborem studiów.
Był pan pilnym studentem?
Raczej nie. W drugiej połowie lat 70. studia były sposobem na życie. Oddawałem mu się tak intensywnie, że musiałem powtarzać rok. Wówczas było to dość częste. Część moich znajomych ze studiów, którzy pełnią teraz poważne funkcje publiczne, studiowała jeszcze dłużej. Studiowałem we Wrocławiu. Było wiele wartych uwagi wydarzeń kulturalnych, zwłaszcza koncertów jazzowych. Nie było też tak zażartej konkurencji wśród studentów jak teraz. Łatwiej było pożyczyć od kolegów książkę czy notatki.