Dariusz Dudek o potrzebnych zmianach w Konstytucji

Bliska jest mi koncepcja silnej prezydentury, ale nie ma na nią teraz szans. Jest natomiast wiele mniejszych, ale istotnych zmian, które mogą usprawnić funkcjonowanie państwa – mówi profesor KUL, konstytucjonalista.

Aktualizacja: 22.04.2015 14:37 Publikacja: 22.04.2015 09:06

Parlamentarzyści nie powinni wchodzić w skład rządu – uważa prof. Dariusz Dudek

Parlamentarzyści nie powinni wchodzić w skład rządu – uważa prof. Dariusz Dudek

Foto: materiały prasowe

Rz: Nierzadko nie czuję się obywatelem RP. Armia urzędników czyha na nas – a to urząd skarbowy, a to straż miejska. Nie mogę bez zgody urzędu ściąć drzewka na własnej działce, które sam zasadziłem. Czy wolność uciekła nam bezpowrotnie?

Prof. Dariusz Dudek: Pytanie jest bardzo niepoprawne politycznie, wszak od roku obchodzimy hucznie srebrny jubileusz polskiej wolności! Tyle że nie wszyscy czują się beneficjentami tej wolności, a niektórzy wprost uważają ją za iluzję. A zatem kiedy cieszyliśmy się tą wolnością naprawdę i w pełni: w momentach entuzjazmu wyborczego lat 1989, 1990, 1991? Przyjęcia przez naród w referendum nowej konstytucji w 1997 r., o czym zadecydowało nieco ponad 22 proc. ogółu uprawnionych? Czy może w 2003 r., wyrażając zgodę na akcesję Polski do UE, już znacznie większą siłą głosów, bo ok. 45 proc. elektoratu? Wolność ma różne wymiary i obszary, pan redaktor nie mówi jednak o skali makro, czyli suwerenności i niepodległości państwa, ale o skali mikro, czyli kondycji indywidualnych osób. Wolność nie jest i nie może być absolutna.

Chodzi o to, kto, w jakich rozmiarach i w jakim celu ustala te granice wolności.

Konstytucja przyjmuje dość jasne kanony i reguły wolności, co gorzej wypada na poziomie ustawowym, jak wynika choćby z orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego. Najgorzej zaś wygląda praktyka dnia codziennego, co pokazuje kondycja przeładowanych sprawami sądów. Uważam, że wolność nie tyle nam uciekła, ile się rozdrobniła, rozpuściła w lawinowo rosnącym gąszczu regulacji prawnych, nie do ogarnięcia przez samych twórców prawa i jego adresatów, w tym także kwalifikowanych prawników. Powiem żartobliwie, że nawet gdybym codziennie studiował elektroniczne wydanie Dziennika Ustaw i czytał bardzo uważnie „Rzeczpospolitą", i tak nie zdołałbym poznać całości obowiązującego prawa. Myślę więc, że tak mocno podkreślana przez Trybunał Konstytucyjny zasada zaufania obywatela do państwa i stanowionego przez nie prawa może uchodzić za jeden z mitów ustrojowych III Rzeczypospolitej, który nie ma żadnego pokrycia w rzeczywistości społecznej. Co gorsza, nasi prawodawcy – czy to krajowi, czy unijni – nie mają nawet minimum zaufania do adresatów swoich produktów legislacyjnych, do ich dobrej woli, wyobraźni i zdrowego rozsądku, a ten nasz rzekomy deficyt wypełniają swoimi przepisami.

Ma pan pomysł na zminimalizowanie stopnia zawiłości prawa?

To wymagałoby radykalnej zmiany mentalności polityków i porzucenia naiwnej wiary, że prawo jest najlepszym narzędziem regulacji życia społecznego. W rzeczywistości nadmiar prawa jest antyprawny, prowadzi do przesytu regulacyjnego oraz osłabienia autorytetu i skuteczności prawa, a prawo nieskuteczne jest po prostu bez sensu. Czy pomogłoby uchwalenie porządnej ustawy o zasadach tworzenia prawa, m.in. zakazującej nowelizowania nowelizacji? Nie, to byłaby kolejna regulacja prawna – błędne koło.

Z drugiej strony to państwo jest niesprawne. By nie mówić o Smoleńsku, przypomnę spalony most w środku stolicy, pod którym od dawna leżały deski, a kilka godzin wcześniej straż ugasiła pierwszy pożar. I nikt za to nie poszedł siedzieć.

To jest, używając przyjętej przez pana redaktora siłowej poetyki, strzał w dziesiątkę. W 2009 r. w 20-lecie transformacji rzecznik praw obywatelskich śp. Janusz Kochanowski, jedna z późniejszych ofiar katastrofy smoleńskiej, zorganizował konferencję pod wymownym tytułem: „Quo vadis, Polonia?". Sformułowano tam wiele poważnych, przejmujących i aktualnych spostrzeżeń nt. kondycji naszego państwa. Ze swej strony sądziłem wówczas i wciąż tak uważam, że największą wadą obowiązującej konstytucji jest właśnie deficyt odpowiedzialności. Po prostu brakuje w niej dostatecznych ram normatywnych dla prawidłowego i uczciwego funkcjonowania mechanizmu władzy publicznej, gdyż tradycyjne rozwiązania (np. odpowiedzialność polityczna i konstytucyjna) stanowią czystą iluzję i nie pasują do współczesnej kondycji państwa, społeczeństwa i jednostki, zarówno w warunkach Polski postkomunistycznej, jak i w nowym kontekście geopolitycznym.

Tradycja Polski Ludowej?

Chyba tak. W PRL nigdy nie realizowano żadnej formy odpowiedzialności władzy, prawnej, politycznej czy wobec opinii publicznej (pomijam porachunki partyjne, także z udziałem „wielkiego brata"). W okresie przełomu ustrojowego od 1989 r. też nie wprowadzono solidnych instrumentów odpowiedzialności, ani w odniesieniu do przeszłości, gdyż działała doktryna grubej kreski, ani na przyszłość, niestety. Trybunał Stanu pozostaje martwy od dziesiątków lat, odpowiedzialność polityczna rządu jest fikcją w warunkach względnie stabilnej koalicji, rozliczanie swoich przedstawicieli przez wyborców jest rzadkie i słabe, a za błędy władzy i wyrządzone przez nią szkody odpowiada Skarb Państwa, czyli ostatecznie my sami – podatnicy. W końcu to wyborcy są sobie winni, że wybrali takich a nie innych deputowanych.  A zatem, poszukiwanie skutecznego systemu immunologicznego konstytucji, czyli konsekwentnie przyjętego i realizowanego systemu odpowiedzialności piastunów władzy publicznej, jest aktualnym wyzwaniem i niespełnionym marzeniem zarówno filozofów i konstytucjonalistów, jak i zwykłych obywateli.

Na polityków trudno liczyć. Gołym okiem widać, że parlament coraz bardziej jest maszynką do głosowania, a posłowie większości nawet nie kryją się z tym, że nie pozwolą sobie na słowo krytyki władzy, choć cały czas w telewizji ich widzimy. Słuchamy propagandy?

Słuchanie, uważne i ze zrozumieniem, jest pierwszym warunkiem dialogu i porozumienia. Drugim jest to, że nasz interlokutor ma coś do powiedzenia, też potrafi oraz chce słuchać i nie ulega schizofrenii polegającej na rozbieżności myśli, słów i czynów, np. za sprawą dyscypliny partyjnej. Nigdy nie należałem do partii politycznej, ani w poprzednim ustroju, ani obecnie, nie mam więc specjalnego nabożeństwa do tych instytucji czy wiedzy z obserwacji uczestniczącej. Zjawisko partyjniactwa rozumiem jako zaprzeczenie konstytucyjnemu powołaniu partii politycznych, które mają wpływać metodami demokratycznymi na kształtowanie polityki państwa. Jeśli do tego dodamy, że pierwszorzędnym obowiązkiem każdego obywatela polskiego jest wierność Rzeczypospolitej oraz troska o dobro wspólne, powstaje matryca prawna, do której możemy odnieść nasze oceny kondycji polskich partii, działań koalicji, klubów i organizacji partyjnych oraz ich członków.

Od czego należałoby zacząć poważne reformy?

Najpierw potrzeba gruntownej diagnozy, co jest nie tak z państwem polskim, które ma stanowić dobro wspólne obywateli, a nie jakiejś grupy trzymającej władzę, pociągającej za sznurki polityczne i finansowe czy za cyngle prawne. Kiedy mamy już rzetelne rozpoznanie i wiemy, jakie są przyczyny i na czym polega stan patologiczny, możemy poszukiwać skutecznego remedium i dobrego doktora. Problem w tym, że mamy spór co do tożsamości pacjenta i diagnozy jego stanu, sprzeczne rozpoznania i rokowania, tylko chętnych doktorów w nadmiarze.

Jaka jest pana diagnoza?

Osobiście nie uważam, by przyczyny naszych problemów, jak choćby szerzące się poczucie alienacji i wykluczenia społecznego, nadmiar przepisów czy przekonanie, że mamy dwie Polski: tę instytucjonalną, demokratyczną i wolną, oraz faktyczną, dawno już zawłaszczoną przez najbardziej przedsiębiorczych polityków i biznesmenów tkwiących w rozlicznych starych i nowych „układach" i wspomaganych przez przyjazne im media, można było uleczyć za pomocą rozwiązań o charakterze generalnym, w rodzaju przyjęcia systemu rządów prezydenckich, zmiany modelu dwuizbowości parlamentu przez likwidację Senatu albo likwidacji powiatów itp.

A co można zrobić od ręki?

Mniejszych, ale istotnych modyfikacji w obszarze instytucjonalnym można zaproponować całkiem sporo. Chociażby odwrócenie immunitetu formalnego parlamentarzystów, tak by szczególna ochrona prawna była im indywidualnie przyznawana, a nie cofana, jak obecnie, przez solidarną większość izby. Po drugie, radykalna separacja personalna rządu od parlamentu, co obecnie prowadzi do fikcji podziału władz na ustawodawczą i wykonawczą oraz braku odpowiedzialności politycznej rządu przed Sejmem. Należałoby reanimować Trybunał Stanu, pozbawiając parlament wyłącznego prawa do wszczynania procedury odpowiedzialności najwyższych urzędników państwowych przed TS, co powoduje kompletną atrofię tej formy odpowiedzialności władzy. Co jeszcze ważniejsze, usprawnienia wymaga zbyt przewlekłe postępowanie przed Trybunałem Konstytucyjnym, z wykluczeniem bezzasadnego monopolu Sejmu w wyborze jego sędziów, co jest rozwiązaniem przejętym z PRL, a niespotykanym w Europie.

A biurokracja, urzędnicy?

Oczywisty postulat to maksymalne uniezależnienie administracji rządowej od fluktuacji politycznych. Następnym mogłoby być wprowadzenie wymogów odpowiedniego przygotowania, wykształcenia i doświadczenia zawodowego oraz nieskazitelności charakteru w odniesieniu do wszystkich osób ubiegających się o funkcje publiczne, także posłów, senatorów, członków rządu i prezydenta. Analogiczne wymogi dotyczą obecnie wszystkich sędziów stosujących prawo, nie ma żadnych powodów, aby niższe kwalifikacje wystarczały twórcom i wykonawcom prawa.

Kto miałby wystawiać im cenzurki?

Prawo, rzecz jasna, normując wyraźnie takie warunki kwalifikacyjne do każdej postaci służby publicznej. Jeśli już obecnie konstytucja normuje powołanie korpusu służby cywilnej w celu zapewnienia zawodowego, rzetelnego i politycznie neutralnego wykonywania zadań państwa, logicznie poprzedzać to muszą odpowiednie wymagania merytoryczne i etyczne wobec urzędników. Podobne wymagania należy postawić piastunom innych funkcji publicznych, z legislatywą i egzekutywą włącznie. Ewentualny zarzut elitaryzmu czy dyskryminacji byłby niepoważny.

Czy prezydentura, formalnie najwyższy urząd, nie wymaga wzmocnienia?

Bliska jest mi koncepcja silnej prezydentury, na co zapewne nie ma szans. Dzisiejszy prezydent ma najsłabszą pozycję w porównaniu z wcześniejszymi polskimi konstytucjami. Tylko nominalnie należy do władzy wykonawczej, nie może samodzielnie powołać zwykłej Rady Ministrów ani rządu prezydenckiego w sytuacji kryzysu politycznego, jest wyłącznie wykonawcą woli premiera przy rekonstrukcjach w składzie rządu, nie ma wreszcie żadnych instrumentów ewentualnego uruchomienia odpowiedzialności politycznej jego członków. Rada Gabinetowa stanowi jedynie atrapę, wybierany przez naród prezydent nie ma merytorycznego wpływu na działania rządu, który ma tylko pośrednią legitymizację wyborczą. Należałoby zmienić reguły realizacji niektórych kompetencji głowy państwa wyłącznie na wniosek rządu lub jego członków i radykalnie ograniczyć wymóg kontrasygnowania jego aktów urzędowych jedynie do tych, które leżą na styku kompetencji obu organów, prezydenta i rządu. Nie bałbym się nawet prawa dekretowania w sytuacjach konieczności państwowej, np. gdy parlament nie wykonuje orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego stwierdzających niekonstytucyjność ustaw.

—rozmawiał Marek Domagalski

Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: "Zniknięty" projekt o neosędziach
Opinie Prawne
Tomasz Korczyński: Weekend różnych wyborów
Opinie Prawne
Piotr Szymaniak: Prezes UODO jednak też strzela każdemu
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Deregulacja VAT
Opinie Prawne
Zacharski, Rudol: O niezależności adwokatury przed zbliżającymi się wyborami