Reforma edukacji to nie tylko problem podwójnego rocznika. Choć od początku tygodnia dominują informacje o korkach na korytarzach w liceach, kolejkach do toalety i lekcjach kończących się po 19, to ciasnota nie jest problemem wyłącznie szkół średnich, ale także podstawowych.
Czytaj także: Joanna Ćwiek: Jak powinna wyglądać polska szkoła?
W szkołach, w których do niedawna uczyło się sześć roczników, od września 2017 r. trzeba znaleźć miejsce dla kolejnych dwóch. W praktyce wygląda to tak, że dyrektorzy na sale lekcyjne przerabiają wszystko, co się da. Lekcje odbywają się w szatniach, pokojach nauczycielskich, gabinetach dyrektorów i kanciapach na szczotki. W ramach walki o metry kwadratowe zlikwidowano lub zmniejszono sale do zajęć dodatkowych, pracownie multimedialne czy właśnie świetlice.
Rodzice mają prawo oczekiwać, że szkoły zapewnią miejsce w świetlicach wszystkim dzieciom, które tego potrzebują. Ale szkoły nie są z gumy. Gdy trzeba wybierać między salą lekcyjną a dodatkową świetlicą, raczej postawi się na tę pierwszą. Dlatego, często z bólem serca, a czasami na granicy prawa, dyrektorzy wprowadzają kryteria rekrutacyjne, kierując się potrzebami rodziny, a nie tylko i nie zawsze dziecka. Jakoś muszą wybrać. Stąd najłatwiej na miejsce w świetlicy „załapać się" dzieciom tych, którzy pracują. Szkoła wychodzi z założenia, że dziecka bez opieki zostawić nie wolno, a łatwiej ją zorganizować wtedy, gdy nie chodzi się do pracy.
Ale świetlice to nie przechowalnie. To miejsce, w którym dzieci bawią się, nawiązują przyjaźnie, rozwijają się społecznie. To powinno być także miejsce, w którym odrabiają lekcje, by wracając do domu późno po południu, mogły już spędzić czas z rodziną, a nie nad zadaniami domowymi. Tym bardziej że nie wszyscy rodzice, w przeciwieństwie do nauczycieli w świetlicy, są w stanie pomóc dzieciom w nauce. A pomocy mogą potrzebować także te dzieci, których rodzice nie pracują.