Ojczyk: Lekarzu, nie lecz się sam

Kilkuletni już proces reformowania szkolnictwa wyższego skłania do wniosku, że istotne w nim zmiany mogą przeprowadzić tylko osoby spoza środowiska – pisze publicystka „Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 09.05.2016 21:14 Publikacja: 08.05.2016 20:36

Jolanta Ojczyk

Jolanta Ojczyk

Foto: Fotorzepa

O innowacyjności decyduje nie tylko współpraca biznesu z uczelniami, ale przede wszystkim jakość wykształcenia pracujących w firmach osób. I choć uczelnie od co najmniej dziesięciu lat są reformowane, to bezskutecznie. O ile minister edukacji może powiedzieć, że polscy gimnazjaliści dobrze wypadają w badaniu PISA, to minister nauki o sukcesach polskich uczelni, naukowców i studentów na arenie międzynarodowej nie może powiedzieć za dużo.

W rankingu szanghajskim od lat nie udaje nam się wyjść z czwartej setki, a w opublikowanym ostatnio rankingu uczelni europejskich wśród 200 najlepszych nie ma żadnej uczelni znad Wisły. Biznes zaś wciąż twierdzi, że szkoły wyższe nie wiedzą, jakich absolwentów oczekuje. Warto w końcu, by ktoś jasno wskazał, dlaczego nawet nie wpadły mówiąc językiem Mateusza Morawieckiego w pułapkę średniego rozwoju i jak to zmienić, czyli kto, jak i czego powinien uczyć i uczyć się na polskich uczelniach.

Studia nie dla wszystkich

Każde społeczeństwo jest zróżnicowane pod względem predyspozycji intelektualnych. Z jednej strony jakieś 10 proc. ma talent, który pozwoliłby nawet zdobyć nagrodę Nobla, a z drugiej podobny odsetek może jedynie wykonywać sprawnie proste czynności. Pytanie, jak kształcić większość, której wiedza i kompetencje są decydujące dla możliwości rozwojowych kraju.

Firma konsultingowa Accenture twierdzi, że udział aktywów niematerialnych w największych amerykańskich firmach wzrósł z 20 proc. w latach 80. XX wieku do 70 proc. ostatnio. Czy więc masowe szkolnictwo wyższe wciąż ma sens? Czy wiadomo, jaki procent powinien mieć wykształcenie średnie (zdany egzamin maturalny), półwyższe (formalnie takie, nie istnieje, ale może warto pomyśleć o utworzenie college'ów – jak w USA czy ośrodków kształcenia ustawicznego – jak w Wielkiej Brytanii) oraz wyższe licencjackie i magisterskie.

Jarosław Gowin, wicepremier, minister nauki i szkolnictwa wyższego w rozmowie z „Rzeczpospolitą" wspomniał co prawda, że wyższe szkoły zawodowe powinny raczej uruchamiać szkolenia odpowiadające poziomowi dawnych szkół pomaturalnych, ale to za mało. Najpierw trzeba określić, jak powinna wyglądać polska piramida wykształcenia i czemu ma służyć. Pewne jest, że nie może być utożsamiana jedynie z zakończeniem konkretnych etapów kształcenia (od przedszkola po studia doktoranckie) i zdobyciem cennego papierka. Teraz niestety dyplom jest głównie przepustką do wielu intratnych zawodów. Bez niego nie można rozpocząć kariery prawniczej, inżynierskiej, w administracji czy oświacie. I nie ma znaczenia, że jego posiadacz dopiero podejmując pracę zawodową zaczyna zdobywać praktyczną, aktualną wiedzę. W tak szybko zmieniającym się świecie, dyplomy i uprawnienia zdobyte w przeszłości, potwierdzające przyswojenie informacji z podręczników z minionej epoki, zaledwie w kilka lat mogą stać się zupełnie bezwartościowe, bo nie potwierdzą aktualnego stanu wiedzy. Tymczasem, to, co jedynie zrobiono na polskich uczelniach, to umasowiono studia pozwalając niemal wszystkim maturzystom na kontynuację nauki, bez względu na to, czy zdobyli 30 proc. czy 80 proc. punktów na egzaminie.

Wicepremier Gowin zapowiada, że pracuje nad nowym algorytmem, który będzie brać pod uwagę nie tylko liczbę studentów, ale także ich poziom, mierzony wynikami matury. Trzeba jeszcze pamiętać, że matura nie daje wiedzy o tym, czy kandydat ma predyspozycje do bycia lekarzem, prawnikiem, nauczycielem, psychologiem. A jeżeli dyskutujemy o powrocie do ośmioletniej szkoły podstawowej i czteroletniego liceum, może warto pomyśleć o edukacji jak o przygotowaniu młodych ludzi do życia w bardzo szybko zmieniającym się świecie, bo era przyswajania wyuczonych często na pamięć informacji już dawno minęła. Określenie np. Polsce wystarczy 30 proc. osób ze średnim wykształceniem, 50 proc. z licencjatem i 20 proc. z tytułem magistra to za mało. Należy też określić z jakimi kompetencjami społecznymi i umiejętnościami wykorzystania i poszerzania zdobytej wiedzy wiążą się poszczególne etapy edukacji, a także w jakich kierunkach kształcić.

Oczywiście przytoczone liczby są przypadkowe, nie poparte żadnymi analizami, choć powinny. Przy masowym kształceniu jednak większość absolwentów powinna przejść krótszą edukację. Skrócenie czasu studiów dla większości studentów dałoby oszczędności – pieniądze z budżetu idą bowiem za studentem, które można byłoby przeznaczyć na podwyższenie jakości kształcenia. A do zrobienia jest wiele.

Czego uczyć

Dla zapewnienia jakości kształcenia masowego konieczna jest znajomość aktualnego stanu wiedzy światowej, umiejętność jej wykorzystania czy odtworzenia (np. znajomość metodologii badań i jej zastosowania), a przede wszystkim przekazania studentom w oparciu o metody dydaktyczne z XXI wieku. Dydaktyk musi więc być jednocześnie naukowcem. Nie oznacza to jednak, że powinien mieć osiągnięcia naukowe na poziomie światowym. Nie ukrywajmy, że taki sukces odnosi niewielki procent pracowników uniwersytetów badawczych (łączą elitarne studia magisterskie i doktoranckie z pracą naukową).

Z punktu widzenia społeczeństwa i gospodarki wystarczy, że większość pracowników uczelni będzie znać aktualny stan wiedzy w swojej dziedzinie i przekaże ją studentom w nowoczesny sposób. Nie może być więc to wiedza encyklopedyczna do „wykucia". Wykładowca zadając prace, pytania, zmuszając do myślenia, ma nauczyć jak dane informacje można wykorzystać w praktyce. Jednym słowem nie należy mylić tworzenia nowej wiedzy ze znajomością jej aktualnego stanu . Wymaganie od każdego pracownika tworzenia nowej wiedzy – obecnie uczelnie wręcz naciskają na publikacje, bo ich liczba wpływa na ocenę danego wydziału i przyznanie dotacji statutowej - nie musi przekładać się na jakość kształcenia.

Państwo często zapomina, że gospodarka oparta na wiedzy potrzebuje czegoś więcej niż kadr „wyuczonych określonego zawodu" tak jak w XIX i XX wieku. Zwykle jednak w działach badawczo-rozwojowym przy tworzeniu całkiem nowych rozwiązań pracują nieliczni. Większość stanowisk na rynku pracy wymaga miękkich kompetencji, umiejętności pracy w zespole, gromadzenia, przetwarzania i łączenia informacji oraz zastosowania posiadanej wiedzy/umiejętności do ściśle określonych, dobrze zdefiniowanych zadań w oparciu o istniejące i znane metody i technologie.

Ważne jest zatem aby absolwent studiów licencjackich posiadał wiedzę o tych najnowszych technologiach, a także potrafił się wciąż uczyć i szukać informacji. Problem polega na tym, że nasze uczelnie często przekazują wiedzę przestarzałą lub nie kompleksowo. Przykład? General Electrics nie mogło znaleźć inżynierów mechaników przygotowanych do pracy w high-tech. Oznacza to, że w Polsce mamy dużo inżynierów, tylko nieodpowiednio wykształconych, dużo nauczycieli, tylko nie wszyscy nadają się do zawodu.

Z badań Instytutu Badań Edukacyjnych wynika, że co piąty nauczyciel klas I-III nie potrafi rozwiązać zadań dla uczniów podstawówek. Jedno jest pewne: absolwenci powinni znać stan aktualnej wiedzy, umieć ją wykorzystać w praktyce oraz we współpracy z osobami specjalizującymi się w innych dziedzinach, a także mieć predyspozycje do wykonywania danego zawodu. Dlaczego tak nie jest?

Na jednym z nielicznych blogów naukowych pt. Robię habilitację przeczytałam, że w uczelniach „całkowicie leżą" kompetencje dydaktyczne i menedżerskie kadry; „mimo że 'system' nastawiony jest wyłącznie na promocję 'doskonałości naukowej', ta doskonałość bez dobrej dydaktyki i sprawnego zarządzania jakoś nie chce w tym systemie zagościć". Jeden z profesorów zwraca też uwagę na to, że badania naukowe pracowników uczelni są oderwane tematycznie od wiedzy przekazywanej studentom i prowadzone bez ich udziału przez co praktycznie nie mają żadnego znaczenia dla jakości dydaktyki i kształcenia.

Z badań prof. Marka Kwieka z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, autora pracy pt. „Uniwersytet w dobie przemian. Instytucje i kadra akademicka w warunkach rosnącej konkurencyjności" wynika, że część pracowników akademickich jest przekonana o tym, że o kolejnych stopniach akademickich decydują kontakty towarzyskie, a nie dorobek naukowy. Osiągnięcia naukowe nie są niezbędne, a praktyka pokazuje, że duża część przyznawanych stopni naukowych nie wiąże się bezpośrednio z nauką, a z czymś, co respondenci określają mianem „dobrego ulokowania" w nauce.

Jednym słowem póki ważniejsze będą dobre kontakty niż dorobek naukowy, drobne zmiany nie wystarczą, by uczelniom opłacało się kształcić na światowym poziomie młodych Polaków, którzy szybko kojarzą fakty, wychwytują nowinki, wiedzą, gdzie ich szukać, a naukowcom prowadzić badania na dobrym poziomie. Trzeba przerwać tworzenie zamkniętych środowisk uczelnianych zatrudniających nowych pracowników jedynie z grona własnych absolwentów i awansowanie na stanowiska akademickie „swoich" habilitantów i doktorantów. Tymczasem minister nauki chwali się, że likwiduje konkursy, bo i tak były fikcją, zapominając, że bez świetnej dydaktyki na uczelniach, nie wykształci elit.

Pozostaje pytanie w jaki sposób oceniać jakość kształcenia. Do tej pory przyjmowano, ze gwarantują ją minima kadrowe, czyli wymagana ustawowo liczba profesorów i doktorów habilitowanych oraz publikacje naukowe. Dzięki temu mamy zalew publikacjami dla „punktów" w świetnych polskich, ale niekoniecznie światowych czasopismach, wymuszoną karierę „naukową" dla utrzymania miejsca pracy i zapewnienia wspomnianych minimów, co niestety nie gwarantuje, że wiedza kadry jest na światowym poziomie. I zlikwidowanie ministerialnych standardów nauczania, zastąpienie państwowego dyplomu uczelnianym czy określenie tego, co student powinien umieć w tzw. ramach kwalifikacji niewiele zmieniło.

Dzisiejsza autonomia uczelni bez odpowiedzialności za wyniki powoduje, że o prowadzonych kierunkach studiów decyduje głównie sytuacja kadrowa, a nie potrzeby społeczeństwa i gospodarki. Tymczasem Polska potrzebuje choćby jednego światowego uniwersytetu kształcącego elity i bardzo dobrych uczelni - kuźni kadr. Pozostaje pytanie, jak zreformować uczelnie. Prof. Jerzy K. Thieme jako przykład udanej transformacji podaje podupadające kolegium (Elon College) w Karolinie Północnej. W ciągu kilku semestrów przemieniło się ono bez żadnych zewnętrznych inwestycji w popularny uniwersytet (Elon University) za sprawą wizji nazwanej „wszędzie jakość". Zgodnie z nią uczelnia bardzo starannie dobierała kadrę, wprowadziła ostrą selekcję kandydatów na studia i surowe wymagania programowe w czasie studiów.

Czekając na nowego Kołłątaja

Chciałoby się zatem powiedzieć: lekarzu, nie lecz się sam. Patrząc na kilkuletni już proces reformowania szkolnictwa wyższego, jestem pewna, że istotne zmiany mogą przeprowadzić tylko osoby spoza środowiska.

Tezę taką potwierdza historia Uniwersytetu Jagiellońskiego, który powstał w 1364 r., bo było zapotrzebowanie na prawników. Po dwóch wiekach świetności, od XV stulecia uczelnia ta zaczyna powoli upadać. Dlaczego? Władze UJ sprzeciwiły się reformacji, profesorowie ją popierający opuścili Kraków, tamtejsza Alma Mater straciła studentów zagranicznych. A potem pojawiły się szkoły jezuitów i mówiąc dzisiejszym językiem najstarsza polska uczelnia przestała być konkurencyjna.

Świetność przywrócił jej dopiero Hugo Kołłątaj, który mimo pierwotnego sprzeciwu kapituły krakowskiej zarządzającej Uniwersytetem Jagiellońskim zreformował go. Od 1777 r. uczelnia rozwijała się dzięki kadrze profesorskiej wykształconej za granicą zgodnie z ówczesnymi potrzebami. I chociaż nie wszyscy byli wybitni i światowej sławy, to dzięki nowoczesnym na ówczesne czasy metodom dydaktyki i rozpowszechnieniu aktualnej myśli europejskiej stworzyli silny ośrodek naukowy. A co ważniejsze w nowo utworzonym seminarium wykształcili świetnych nauczycieli wojewódzkich. Bez bardzo dobrej dydaktyki od przedszkola do szkoły wyższej, nie będzie bowiem nauki i innowacji.

Obecny minister nauki, podobnie jak Hugo Kołłątaj, nie ma łatwego zadania. Na reformę czeka niejedna uczelnia, ale ponad 140 publicznych i prawie dwa razy więcej niepublicznych, a w nich blisko 8 tys. profesorów. Do tego oświata jest w gestii innego resortu. Jeśli jednak Plan Morawieckiego ma się udać, potrzebni są młodzi, dobrze wykształceni ludzie. Wykształceni w Polsce, bo większości nie stać na studia w USA, Wielkiej Brytanii czy Szwecji.

Tymczasem w założeniach Planu Morawieckiego i zapowiedziach wicepremiera Gowina, brakuje tego, co stanowiło istotę światłych kołłątajowskich reform. Zmian wymuszonych przez środowiska zewnętrzne – przez osoby, które nie dbając o kontakty towarzyskie określą na nowo misję uczelni i zapewnią finansowanie jej realizacji.

Do konkursu Ustawa 2.0 – na założenia nowego prawa o szkolnictwie wyższym – zgłoszono 15 projektów. Pozostaje pytanie, czy ich autorzy są w stanie przygotować ustawę, która będzie służyła Polsce, a nie tylko środowisku naukowemu.

Opinie Prawne
Mirosław Wróblewski: Ochrona prywatności i danych osobowych jako prawo człowieka
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Święczkowski nie zmieni TK, ale będzie bardziej subtelny niż Przyłębska
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Biznes umie liczyć, niech liczy na siebie
Opinie Prawne
Michał Romanowski: Opcja zerowa wobec neosędziów to początek końca wartości
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Komisja Wenecka broni sędziów Trybunału Konstytucyjnego