O innowacyjności decyduje nie tylko współpraca biznesu z uczelniami, ale przede wszystkim jakość wykształcenia pracujących w firmach osób. I choć uczelnie od co najmniej dziesięciu lat są reformowane, to bezskutecznie. O ile minister edukacji może powiedzieć, że polscy gimnazjaliści dobrze wypadają w badaniu PISA, to minister nauki o sukcesach polskich uczelni, naukowców i studentów na arenie międzynarodowej nie może powiedzieć za dużo.
W rankingu szanghajskim od lat nie udaje nam się wyjść z czwartej setki, a w opublikowanym ostatnio rankingu uczelni europejskich wśród 200 najlepszych nie ma żadnej uczelni znad Wisły. Biznes zaś wciąż twierdzi, że szkoły wyższe nie wiedzą, jakich absolwentów oczekuje. Warto w końcu, by ktoś jasno wskazał, dlaczego nawet nie wpadły mówiąc językiem Mateusza Morawieckiego w pułapkę średniego rozwoju i jak to zmienić, czyli kto, jak i czego powinien uczyć i uczyć się na polskich uczelniach.
Studia nie dla wszystkich
Każde społeczeństwo jest zróżnicowane pod względem predyspozycji intelektualnych. Z jednej strony jakieś 10 proc. ma talent, który pozwoliłby nawet zdobyć nagrodę Nobla, a z drugiej podobny odsetek może jedynie wykonywać sprawnie proste czynności. Pytanie, jak kształcić większość, której wiedza i kompetencje są decydujące dla możliwości rozwojowych kraju.
Firma konsultingowa Accenture twierdzi, że udział aktywów niematerialnych w największych amerykańskich firmach wzrósł z 20 proc. w latach 80. XX wieku do 70 proc. ostatnio. Czy więc masowe szkolnictwo wyższe wciąż ma sens? Czy wiadomo, jaki procent powinien mieć wykształcenie średnie (zdany egzamin maturalny), półwyższe (formalnie takie, nie istnieje, ale może warto pomyśleć o utworzenie college'ów – jak w USA czy ośrodków kształcenia ustawicznego – jak w Wielkiej Brytanii) oraz wyższe licencjackie i magisterskie.
Jarosław Gowin, wicepremier, minister nauki i szkolnictwa wyższego w rozmowie z „Rzeczpospolitą" wspomniał co prawda, że wyższe szkoły zawodowe powinny raczej uruchamiać szkolenia odpowiadające poziomowi dawnych szkół pomaturalnych, ale to za mało. Najpierw trzeba określić, jak powinna wyglądać polska piramida wykształcenia i czemu ma służyć. Pewne jest, że nie może być utożsamiana jedynie z zakończeniem konkretnych etapów kształcenia (od przedszkola po studia doktoranckie) i zdobyciem cennego papierka. Teraz niestety dyplom jest głównie przepustką do wielu intratnych zawodów. Bez niego nie można rozpocząć kariery prawniczej, inżynierskiej, w administracji czy oświacie. I nie ma znaczenia, że jego posiadacz dopiero podejmując pracę zawodową zaczyna zdobywać praktyczną, aktualną wiedzę. W tak szybko zmieniającym się świecie, dyplomy i uprawnienia zdobyte w przeszłości, potwierdzające przyswojenie informacji z podręczników z minionej epoki, zaledwie w kilka lat mogą stać się zupełnie bezwartościowe, bo nie potwierdzą aktualnego stanu wiedzy. Tymczasem, to, co jedynie zrobiono na polskich uczelniach, to umasowiono studia pozwalając niemal wszystkim maturzystom na kontynuację nauki, bez względu na to, czy zdobyli 30 proc. czy 80 proc. punktów na egzaminie.