Zacznijmy od sprawy pierwszej, czyli progu wyborczego. Do tej pory był on określony na 5 proc. i partia, która zdobyła tyle poparcia społecznego w całym kraju, mogła liczyć na trzy mandaty – najprawdopodobniej z okręgów warszawskiego, małopolskiego i śląskiego. Obecnie realny próg został de facto znacząco podwyższony. Analiza sporządzona na potrzeby prac Senatu mówiła nawet o 16-procentowym realnym progu, choć nie jest to takie oczywiste. Nie wchodząc w szczegóły, można stwierdzić, że jeśli nowe przepisy wejdą w życie, to realny próg wyborczy podniesie się znacząco, choć nikt tak naprawdę nie jest w stanie przed wyborami powiedzieć, ile może konkretnie wynieść. Może 8 proc., może 10 proc., a może nawet 16 proc. – w zależności od rozłożenia głosów na poszczególne listy partyjne.
Progi pozbawione sensu
Najważniejsze jednak jest co innego – bezsensowność progów w tej akurat elekcji. O ile ich obecność w kodeksach regulujących wybory parlamentarne jest oczywista i korzystna, to w walce o mandaty europoselskie traci zasadność. Po co bowiem są progi? By wyeliminować podmioty małe i tym samym ułatwić proces tworzenia rządowej większości. Głosy ugrupowań, które znajdą się pod kreską, są niejako „marnowane", co powoduje, że te partie, które przejdą ponad progiem, zyskują więcej mandatów. To zaś ułatwia formowanie gabinetów rządowych.
Widać to w zestawieniu wyborów z 1991 i 1993 roku. W pierwszych wolnych wyborach do Sejmu weszło ponad dwadzieścia ugrupowań (najsilniejsza z nich Unia Demokratyczna dostała tylko nieco ponad 12 proc. głosów). Wówczas nie było żadnych progów, więc aby stworzyć większościowy rząd, trzeba było co najmniej pięciu partii, a w związku z tym, że SdRP i PSL były wówczas ostracyzowane przez polityków solidarnościowych, to w rzeczywistości potrzebnych było aż siedem ugrupowań. To bardzo utrudniało rządzenie i odbijało się negatywnie na obywatelach i jakości uprawianej polityki.
Czytaj także: Prezydent w kleszczach politycznej konieczności
Dwa lata później wprowadzono już progi. Przeszło je tylko sześć ugrupowań i do stworzenia większościowego rządu potrzebne było już tylko porozumienie dwóch podmiotów – SLD i PSL. Dzięki temu, że wiele partii solidarnościowych, łącznie z PC i KL-D znalazło się tuż pod kreską, SLD otrzymując jedynie nieco ponad 20 proc. głosów, uzyskał ponad 37 proc. mandatów, a PSL z poparciem 15 proc. miało prawie 29 proc. mandatów.