Podobnie jak wydana w tym samym czasie książka prof. Jana Zielonki „Europa jako imperium”. Dziś, niezależnie od prywatnych poglądów, większość badaczy uznaje, że istotnie można w Unii odnaleźć cechy charakterystyczne dla dużych niejednolitych bytów politycznych określanych historycznie jako imperia.

Tyle że coraz bardziej zasadne wydaje się pytanie, dlaczego UE nie weszła w fazę imperialnego rozkwitu, bardzo szybko zaczęła natomiast wykazywać symptomy imperialnego schyłku. Typową tego oznaką są bowiem toksyczne relacje między peryferiami a centrum, w wyniku których centrum staje się coraz bardziej ślepe i bierne, a peryferie coraz bardziej zbuntowane. Z czasem centrum reaguje zaś tylko wtedy, kiedy rozwiązania przyjęte w odległych prowincjach lub zdobywający tam władzę ludzie zagrażają bezpośrednio elitom imperialnym. Zupełnie ignorowane są zaś niezliczone kumulujące się problemy, które na co dzień dotykają zwykłych mieszkańców. By dostrzec ten mechanizm w UE, wystarczy się przyjrzeć temu, jak jej struktury co jakiś czas podejmują mniej lub bardziej udane kampanie przeciwko „populistom”. Równocześnie zaś jakby zupełnie nie dostrzegają mechanizmów, które sprawiają, że dziesiątki tysięcy Rumunów wychodzą na ulice, po latach zaniedbań we Włoszech walą się mosty, w Grecji po kolejnych planach „ratunkowych” nie ma kto gasić pożarów, zaś maltańscy dziennikarze drżą o swoje życie.

Napięć na tle migracji nawet nie trzeba już wymieniać. Do tego, zupełnie jak w upadającym Imperium Rzymskim, natychmiast znajdują się specjaliści, którzy chcą chorobę leczyć przez amputację najbardziej niesfornych części i odgrodzenie się od problemów za pomocą umocnionych limesów. To raczej krótkowzroczna strategia. Początek końca Rzymu dostrzega się właśnie w skupianiu się na centrum i stopniowym odpadaniu peryferii. Jako jedna z pierwszych (około roku 410) oderwała się zaś prowincja zwana Brytanią.

Autor jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego i szefem rady WE