Czy wizyty prezydenta dużego i poważnego państwa – 1050 lat od chrztu Polski i 100 lat od odzyskania niepodległości – muszą się przeliczać na konkretne zyski? Nie, ponieważ dyplomacja to nie tylko – jak mawia Frans Timmermans – handel końmi, ups, adelajdami. W każdym razie wizyty państwowe prezydenta, a szczególnie ta, „pierwsza w historii”, nie muszą na tym polegać.
Jaki sens miało zatem uzasadnianie wizyty prezydenta zakupami fregat Adelajda, skoro i tak przygotowany był zaledwie list intencyjny w tej sprawie? Czy na pewno doradcami rządu Polski w sprawie zakupów wojskowych powinni być „nasi rodacy z Australii”? I dlaczego rząd zmieniał decyzję w ostatniej chwili? Z jednej strony epatowanie tzw. konkretem, czyli intencją zakupu adelajd, z drugiej patos narodowo-państwowy. Efekt? Odbieranie krajowi powagi. Sygnał idzie nie tylko na polskiego Twittera, ale i na cały świat.
Wizyta na antypodach będzie szkolnym przykładem dyplomatycznego grochu z kapustą. Czy groch się jednak sam nie uwarzył w kapuście? Aborygeni w Australii używali lekkiego, wracającego do nadawcy bumerangu. Dzisiaj jak bumerang wracają dawne ataki na Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego za dalekie, acz normalne w polityce poważnego państwa, wizyty. Przez te ataki teraz trzeba budować dziwaczne uzasadnienia dla wizyt Andrzeja Dudy. Do tego w środowisku partii władzy widać tarcia, prezydent musi wciąż coś udowadniać kolegom (by znów być kandydatem) oraz opozycji, bo nie czuje się niezależny, tak jak zapewne by marzył.
Kto zyska na wyprawie na antypody? Po awanturze z Francuzami o caracale, a z Australijczykami o adelajdy Polsce zostanie albo wziąć na siebie rolę niepoważnego kupca, tym razem w globalnej skali, albo kupić teraz coś od tego, kto podejdzie trzeci z ofertą jakiegoś większego kontraktu, i zrobić z tego „medialne wydarzenie”. Żeby tylko fortuna przyprowadziła profesjonalistę z dobrym towarem, bo to chyba chodzi o bezpieczeństwo kraju?