Problem z symbolami równości jest jednak taki, że działają tylko wtedy, kiedy stoi za nimi rzeczywistość społeczna. Współcześnie żyjemy w iluzji, że wyławianie zdolnych jednostek z nieuprzywilejowanych grup to jakaś magiczna różdżka sprawiedliwości. To bardzo niebezpieczne złudzenie.

W USA od 1979 r. pogłębia się różnica w zarobkach Afroamerykanów i białych, i to pomimo rosnącego poziomu wykształcenia tych pierwszych. Obama nic tu nie zmienił. Z kolei w byłym NRD wrze politycznie, co dobitnie pokazały wydarzenia w Chemnitz. Niezadowolenie jest związane z kryzysem migracyjnym, ale jednym z czynników zapalnych są też nierówności gospodarcze. Ponad ćwierć wieku po zjednoczeniu Niemcy z byłego NRD nadal czują się gorsi i zarabiają średnio o prawie 1/3 mniej niż ich koledzy na zachodzie. To, że produktywność obywateli byłego NRD jest też o 1/5 niższa, bynajmniej wszystkiego nie tłumaczy. Tym bardziej że specjaliści od zaawansowanych technologii są na potęgę drenowani przez zachodnie landy, bo w ich przypadku różnica zarobków pomiędzy wschodem a zachodem jest szczególnie wysoka. Bez tych ludzi produktywność nie wzrośnie, a łatanie dziur demograficznych niskowykwalifikowanymi imigrantami to już przepis na zupełną katastrofę.

Jak rozprzestrzeniła się wiara, że kilka zdolnych osób wyrównuje szanse w imieniu całych grup? Być może problemem jest to, że od polityki, w której liczyły się tylko grupy (zwłaszcza klasy i narody), przeszliśmy do polityki opartej na skrajnym indywidualizmie. Jednak skrajności zawsze są niebezpieczne i choć z pozoru tak różne, to często prowadzą do podobnych rezultatów. Dziś prawicowi radykałowie w Chemnitz demonstrują na tle wielkiej głowy Karola Marksa. Czyżby pogrobowa zemsta kolektywizmu?

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego