Jakie? Hipokryzję, skrajny klerykalizm, chciwość, ale przede wszystkim pedofilię, ukrywanie związków homoseksualnych i księży z kobietami, w których rodzą się dzieci nieznające swych prawdziwych ojców. Pojawił się także zarzut – w tekście Jana Hartmana – że Kościół w Polsce stoi ponad prawem, co rzekomo ma sankcjonować „wiernopoddańczy konkordat”. Odsuwam na chwilę tę ostatnią kwestię, która wymaga osobnego omówienia.
Chcę odpowiedzieć na pytanie, czy powyżej wymienione negatywne zjawiska rzeczywiście występują w polskim Kościele. Odpowiedź jest twierdząca. Niewątpliwie w naszym Kościele są duchowni, grzeszący przeciwko szóstemu przykazaniu i dopuszczający się nadużyć seksualnych. Są hipokryci i ludzie chciwi. Musi jednak paść pytanie o skalę tych postaw i zjawisk. Teksty zgromadzone w „raporcie” sugerują, że jest ona bardzo duża, a może nawet ogromna, chociaż nie przytaczają dowodów na poparcie tej tezy. Na podstawie mojej znajomości duchowieństwa uważam, że opisywane zjawiska mają niewielki zasięg, chociaż ze zrozumieniem odnoszę się do poglądu, że każdy przypadek powodujący społeczne zgorszenie, a zwłaszcza przestępstwo popełnione przez osobę duchowną, powinien być napiętnowany, a w przypadku przestępstwa także osądzony i ukarany. Gdybym z własnego doświadczenia miał wskazać przywary, które znacznie częściej występują u księży niż wykroczenia przeciwko siódmemu przykazaniu, to wymieniłbym urzędniczą rutynę, konformizm w stosunku do przełożonych, a także wystawny tryb życia części księży.
Jak jednak poważnie mówić o raporcie o stanie Kościoła, w którym nie ma ani słowa o jego wielkiej działalności społecznej, w tym charytatywnej, o dokonaniach ludzi Kościoła w dziedzinie kultury, nauki i działalności wychowawczo-edukacyjnej? Jak można nie wspomnieć o licznych księżach, którzy stali się autorytetami w skali kraju, i – o znacznie liczniejszych – pełniących rolę lokalnych i środowiskowych autorytetów? Takiego autorytetu nie można zbudować, a zwłaszcza utrzymać, wyłącznie ze względu na sprawowany urząd i pozycję zajmowaną w kurii biskupiej. Buduje się go, dając świadectwo własnego życia.
Obraz, w którym w kościele dostrzega się tylko ciemne strony i patologie, a nie widzi się dobra, a nawet prozaicznej, szarej rzeczywistości, nie jest raportem, ale aktem oskarżenia. Co z niego wynika? „Konstruktywne” wnioski znajduję w dwóch tekstach: w komentarzu Aleksandry Klich i obszernym tekście profesora Jana Hartmana. Komentarz pisany jest – tak mam prawo wnioskować – przez osobę zapewne pozostającą w Kościele, a już na pewno o religijnej wrażliwości, ale oburzoną rozchodzeniem się polskiego duchowieństwa z przesłaniem Ewangelii. Autorka zaleca więc terapię wstrząsową: „Puste kościoły, religia wyprowadzona ze szkół i wypowiedzenie konkordatu nie byłoby nieszczęściem. Przeciwnie, mogą stać się w końcu przesileniem.”
Jan Hartman ma inne poglądy. Jest ateistą i nie kryje niechęci do Kościoła, który uważa za siłę wsteczną: w przeszłości i obecnie. Jednak jego pomysł mieści się w wizji pani redaktor Klich: Hartman chce wypowiedzenia przez Polskę konkordatu zawartego przez Polskę ze Stolicą Apostolską w 1998 roku. Widzi w konkordacie wiernopoddańczy akt poniżający Polskę i Polaków, a w jego wypowiedzeniu przez nasze państwo, sposób na wyjście Polski ze średniowiecza. Nie będę polemizował z karykaturalną wizją konkordatu przedstawioną przez profesora Hartmana. Chcę tylko przypomnieć, że konkordat został podpisany 28 lipca 1993 roku, gdy trwał jeszcze rząd Hanny Suchockiej – polityka Unii Demokratycznej, a ministrem spraw zagranicznych był Krzysztof Skubiszewski, słusznie uważany za jednego z „ojców założycieli” III Rzeczpospolitej. Z pewnością nie byli to politycy skłonni do upokarzania własnego państwa i oddania go w niewolę Watykanu. Konkordat należy do dorobku III Rzeczpospolitej. Nie musimy się go wstydzić, ani lekkomyślnie niszczyć.