Żaden rząd kijem Wisły nie zawróci. A za takie przedsięwzięcie należałoby uznać wysiłki rządu, gdyby ten chciał tracić czas, energię i pieniądze podatników, żeby urzędowo ogłaszać programy powstrzymywania emigracji z Polski. Idea taka pewnie nie mogłaby być zresztą zrealizowana, gdyż żyjemy w świecie, gdzie granice przestały mieć kluczowe znaczenie. Wielkie odległości łatwo dziś pokonać za stosunkowo niewielką cenę. Ponadto, przynajmniej do pewnego stopnia, na terenie UE ludzie doświadczają dobrodziejstwa otwartych rynków pracy. Dlatego to obywatele Unii, a więc i Polacy, sami podejmują decyzje, gdzie chcą żyć i pracować. I rządom nic do tego.
Inna kwestia jest ciekawsza. Co rodzima emigracja – wedle przybliżonych danych prawie 2 miliony ludzi – myśli i mówi nam o Polsce? Przede wszystkim pokazuje, że nie jest to kraj, w którym za uczciwie wykonywaną pracę człowiek mógłby mieć gwarancję godnego życia. Nie chodzi o luksusy: drogi samochód, wakacje na egzotycznej wyspie czy przestronny apartament w centrum Warszawy. Problemem są bardziej przyziemne sprawy: czy miesięczna pensja starczy na opłacenie rachunków bez popadania w długi.
Polacy chcą mieć pewność – a w rodzinnym kraju często jej nie mają – że ani sobie, ani swoim dzieciom nie będą musieli racjonować żywności, aby przeżyć kolejny miesiąc. I marzą – bo dla przygniatającej większości to wciąż jest marzenie – aby jakimś cudem wejść w posiadanie własnych czterech kątów.
Polacy emigrują nie tylko ze względów ekonomicznych, ale także osobistych. Nie wyjeżdżają natomiast z powodów politycznych
Liczna emigracja dowodzi zatem, że Polacy są realistami. Nie śnią o gruszkach na wierzbie. Ale widzą, że w Polsce – jakimś cudem – gruszki nie bardzo chcą rosnąć nawet na gruszy. To, zdaje się, główny powód, dlaczego tak wielu rodaków wybiera emigrację. Tam za uczciwą pracę otrzymują wszystko, co w ojczyźnie osiąga się tylko przy łucie szczęścia, a zwykle wtedy, gdy ma się „szerokie plecy” i łokcie mocniejsze od sąsiada.