Widoczny znak – mamy prawo do obaw

Czy ośrodek ucieczek i wypędzeń nie stanie się przypadkiem zastępczym muzeum wszystkich niemieckich cierpień z lat II wojny światowej – zastanawia się publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 07.02.2008 07:05 Publikacja: 07.02.2008 02:19

Spór o widoczny znak mający upamiętnić Niemców deportowanych z polskich ziem zachodnich został zakończony przez PO kompromisem. Wybrano szeroką, możliwą do zaakceptowania przez obie strony formułę wyjścia z polsko-niemieckiego klinczu dyplomatycznego. Powstał on, gdy rząd koalicji CDU – SPD postanowił upamiętnić los deportowanych Niemców specjalnym muzeum.

Na czym polega złożoność problemu? Otóż rząd Donalda Tuska podjął słuszną decyzję o uchyleniu się od oficjalnego udziału Polski w kształtowaniu przyszłego ośrodka dokumentacji ucieczek i wypędzeń. Autoryzowanie tego pomysłu poprzez skierowanie do jego władz czy rad programowych oficjalnych przedstawicieli byłoby krokiem mocno ryzykownym. A trzeba pamiętać, że strona niemiecka bardzo nalegała, by placówka ta uzyskała międzynarodową akceptację. Ze swej strony nie była jednak skłonna podjąć żadnych zdecydowanych działań – na przykład na rzecz jednoznacznego odsunięcia od inicjatywy Eriki Steinbach i jej Związku Wypędzonych.

Prezydent Niemiec Horst Köhler stwierdził niedawno, że kwestie personalne dotyczące władz projektu są wewnętrzną sprawą Niemiec. Trzymając się tej zasady, Polska uznała zatem, że kształt widocznego znaku także jest wewnętrzną sprawą Niemiec. Polski rząd przyjął w tej kwestii podobne stanowisko jak Republika Czeska.

Z drugiej jednak strony wizyta ministra stanu ds. kultury Berndta Neumanna w Warszawie ostatecznie potwierdziła decyzję koalicji chadecko-liberalnej o powołaniu widocznego znaku.

To, że w czasie wtorkowych rozmów strona polska w ogóle nie wracała już do pomysłu zastąpienia widocznego znaku muzeum II wojny światowej w Gdańsku (co zaproponował Donald Tusk), pokazuje, że polski premier zgłosił swój pomysł raczej pro forma i porzucił go po pierwszym wyraźnym wecie Berlina.

Wciąż nie wiemy, jak silną pozycję zajmie we władzach placówki Erika Steinbach

Można odnieść wrażenie, że kompromisu nie byłoby, gdyby Berlin nie zmienił swojego podejścia do problemu. Bo przecież dopiero trzy miesiące temu strona niemiecka zadeklarowała, że widoczny znak będzie placówką stricte naukową, a nie politycznym pomnikiem męczeństwa Niemców. Także dopiero trzy miesiące temu koalicja CDU – SPD ogłosiła, że ośrodek ucieczek i wypędzeń będzie podlegać Niemieckiemu Muzeum Historycznemu.

Mam tylko nadzieję, że niemieccy socjaldemokraci okażą się teraz wyczuleni na kwestię doboru kadry naukowej nowej placówki i że nie zostanie zachwiana równowaga między historykami przyjmującymi odpowiedzialność Niemców za rozpętanie ostatniej wojny i ich kolegami z kręgu ziomkostw. Ale nie możemy nie dostrzegać, że widoczny znak może się stać polem sporu między tymi dwiema wrażliwościami niemieckiej historiografii. W ostatnich latach zaś stronę ofensywną stanowili raczej badacze, którzy kwestię niemieckich cierpień na nowo uczynili tematem akceptowanym, pozbawionym znamion kontrowersyjności.

Wciąż nie wiemy, jak silną pozycję zajmie we władzach placówki Erika Steinbach. Owszem, przesunięcia nastrojów politycznych w Niemczech nie działają na jej korzyść. W koalicyjnym rządzie pozycja chadecji wobec SPD raczej nie ulega wzmocnieniu. Wyrazistą porażkę w niedawnych wyborach w Hesji poniósł Roland Koch, główny protektor pani Steinbach w CDU. Jej inny sojusznik, premier Dolnej Saksonii Christian Wulff, też nauczył się unikać kontrowersyjnych kwestii.

Niemniej pozostaje faktem, że odtąd Niemcy do swej oficjalnej polityki historycznej włączają placówkę muzealną utrwalającą pamięć o niemieckich krzywdach z czasów schyłku wojny i lat powojennych.

Ale wróćmy do negocjacji Berndta Neumanna i Władysława Bartoszewskiego. Rozmowy prowadzono z dużą dozą dyskrecji. Wiemy o nich tylko tyle, ile zdradzili dyplomaci obu stron. Nie jest więc jasne, czy opisywane w „Gazecie Wyborczej” deklaracje dotyczące finansowania przez RFN muzeum przypominającego w Berlinie zasługi „Solidarności”, muzeum II wojny światowej w Gdańsku i na Westerplatte były rzeczywistym zobowiązaniem czy też pozbawioną konkretów obietnicą.

Przy ocenie negocjacji ważną rolę odgrywa też dobór słów. Zwolennicy zamknięcia polsko-niemieckich sporów mówią o „życzliwym dystansie” czy wręcz akceptacji przez Polskę widocznego znaku (choć bez deklaracji współtworzenia tej placówki).

Powtórzmy raz jeszcze. To prawda, dostrzegamy determinację rządu Angeli Merkel, by widoczny znak pozbawić cech rewizjonizmu historycznego. Ale mamy prawo do obaw, czy za jakiś czas taki ośrodek nie ulegnie nowym niepokojącym tendencjom historycznym w postrzeganiu niemieckiej przeszłości. Przecież zaledwie dziesięć lat temu niemal nikt nie wierzył, by ktoś taki jak Erika Steinbach mógł zdobyć w CDU tak duże wpływy.

Czy zatem ośrodek ucieczek i wypędzeń nie stanie się przypadkiem zastępczym muzeum wszystkich niemieckich cierpień z lat II wojny światowej, gdy nie powstało muzeum ofiar anglosaskich bombardowań ani strasznego losu Niemców – ofiar sowieckiej ofensywy? Czy dla sumy złych wspomnień z końca wojny roli wentyla bezpieczeństwa nie będzie odgrywać ośrodek upamiętniający los Niemców deportowanych z terenów obecnej Polski i Czech? Czy w związku z tym nie stanie się on w polsko-niemieckich relacjach materiałem łatwopalnym?

Już samo powołanie tego muzeum było niedobrą decyzją. Na jej podjęcie nie mieliśmy jednak żadnego wpływu. Zatem dziś wypada się nam tylko z nią oswoić.

Oby widoczny znak został uzupełniony o inne wystawy: ekspozycję w berlińskiej Topografii Terroru o zbrodniach nazistów na Polakach czy o wpływie „Solidarności” na niemieckie przemiany polityczne. Mamy jednak prawo przyglądać się tej inicjatywie z ostrożnością, śledzić jej rozwój i kształt. Czas pokaże, czy nasze obawy są słuszne, czy też (oby!) okażą się one bezzasadne.

Spór o widoczny znak mający upamiętnić Niemców deportowanych z polskich ziem zachodnich został zakończony przez PO kompromisem. Wybrano szeroką, możliwą do zaakceptowania przez obie strony formułę wyjścia z polsko-niemieckiego klinczu dyplomatycznego. Powstał on, gdy rząd koalicji CDU – SPD postanowił upamiętnić los deportowanych Niemców specjalnym muzeum.

Na czym polega złożoność problemu? Otóż rząd Donalda Tuska podjął słuszną decyzję o uchyleniu się od oficjalnego udziału Polski w kształtowaniu przyszłego ośrodka dokumentacji ucieczek i wypędzeń. Autoryzowanie tego pomysłu poprzez skierowanie do jego władz czy rad programowych oficjalnych przedstawicieli byłoby krokiem mocno ryzykownym. A trzeba pamiętać, że strona niemiecka bardzo nalegała, by placówka ta uzyskała międzynarodową akceptację. Ze swej strony nie była jednak skłonna podjąć żadnych zdecydowanych działań – na przykład na rzecz jednoznacznego odsunięcia od inicjatywy Eriki Steinbach i jej Związku Wypędzonych.

Pozostało 83% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?