Spór o widoczny znak mający upamiętnić Niemców deportowanych z polskich ziem zachodnich został zakończony przez PO kompromisem. Wybrano szeroką, możliwą do zaakceptowania przez obie strony formułę wyjścia z polsko-niemieckiego klinczu dyplomatycznego. Powstał on, gdy rząd koalicji CDU – SPD postanowił upamiętnić los deportowanych Niemców specjalnym muzeum.
Na czym polega złożoność problemu? Otóż rząd Donalda Tuska podjął słuszną decyzję o uchyleniu się od oficjalnego udziału Polski w kształtowaniu przyszłego ośrodka dokumentacji ucieczek i wypędzeń. Autoryzowanie tego pomysłu poprzez skierowanie do jego władz czy rad programowych oficjalnych przedstawicieli byłoby krokiem mocno ryzykownym. A trzeba pamiętać, że strona niemiecka bardzo nalegała, by placówka ta uzyskała międzynarodową akceptację. Ze swej strony nie była jednak skłonna podjąć żadnych zdecydowanych działań – na przykład na rzecz jednoznacznego odsunięcia od inicjatywy Eriki Steinbach i jej Związku Wypędzonych.
Prezydent Niemiec Horst Köhler stwierdził niedawno, że kwestie personalne dotyczące władz projektu są wewnętrzną sprawą Niemiec. Trzymając się tej zasady, Polska uznała zatem, że kształt widocznego znaku także jest wewnętrzną sprawą Niemiec. Polski rząd przyjął w tej kwestii podobne stanowisko jak Republika Czeska.
Z drugiej jednak strony wizyta ministra stanu ds. kultury Berndta Neumanna w Warszawie ostatecznie potwierdziła decyzję koalicji chadecko-liberalnej o powołaniu widocznego znaku.
To, że w czasie wtorkowych rozmów strona polska w ogóle nie wracała już do pomysłu zastąpienia widocznego znaku muzeum II wojny światowej w Gdańsku (co zaproponował Donald Tusk), pokazuje, że polski premier zgłosił swój pomysł raczej pro forma i porzucił go po pierwszym wyraźnym wecie Berlina.