Samotny mściciel z kruchty

Kościół powinien wykorzystać odwagę i zaangażowanie takich duchownych, jak ks. Isakowicz-Zaleski czy o. Mogielski, zamiast zniechęcać ich do działania i spychać na margines – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 20.03.2008 07:06 Publikacja: 19.03.2008 23:11

Westerny, i to niezależnie od poziomu artystycznego, mogą się stać doskonałym przedmiotem analiz dla wszystkich, którzy próbują wyjaśnić to, co się od jakiegoś czasu dzieje w polskim Kościele. Kolejne skandale i skandaliki, które wstrząsają opinią publiczną, osłabiają wiarygodność hierarchii i kreują nowych jej przeciwników – jako żywo przypominają scenariusze dobrych, bo klasycznych, westernów. Bohaterowie są przewidywalni, ich zachowania również, a w całym szkielecie konstrukcyjnym zmieniają się wyłącznie sceneria i okoliczności. W tym „kościelnym westernie” akcja zawsze zaczyna się tak samo. W sennej atmosferze spokojnego miasteczka wychodzi na jaw jakiś skrywany przez wszystkich problem. Problem zostaje ujawniony, bowiem znalazł się ktoś, kto miał dosyć milczenia i postanowił sprawę wyjaśnić i zakończyć. Jego intencją zazwyczaj nie było robienie totalnej demolki czy walka o wielkie sprawy, lecz rozwiązanie konkretngo problemu.

Opieszałość, sprzeciw miasteczkowych notabli oraz próby uciszenia „jedynego sprawiedliwego” prowadzą jednak do radykalizacji. Od pewnego momentu nie chce on już tylko załatwienia jednej sprawy, ale staje się symbolem walki z patologią w całym mieście. I wyrusza na wojnę, dzieląc senne dotąd miasteczko.

Samotnych szeryfów, którzy próbowali najpierw załatwić pewną sprawę, a w efekcie znaleźli się w stanie wojny ze sporą częścią kościelnej hierarchii, w polskim Kościele ostatnio nie brakuje. Najbardziej znani to ksiądz (gdy sprawa się zaczynała), a obecnie profesor Tomasz Węcławski, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski oraz dominikanin ojciec Marcin Mogielski.

Każdy z nich początkowo chciał zwyczajnie załatwić i zakończyć pewną sprawę, którą uważał za oczywistą i prostą. Bo przecież każdy normalny człowiek uważa, że molestowanie kleryków przez arcybiskupa jest niedopuszczalne, że przeszłość ma pewne znaczenie dla oceny wiarygodności hierarchy czy że 13 lat dochodzenia w sprawie molestowania chłopców przez duchownego – to jednak zdecydowanie za długo.

Gdy jednak zabrali się do załatwiania tych spraw, okazało się, że to, co oczywiste dla nich, nie jest już wcale oczywiste dla innych. Szczególnie dla hierarchów. I tak ze zwyczajnych duchownych, którzy chcieli w prosty sposób rozwiązać jakiś problem, przekształcili się w bojowników. Szybko zaczęto ich atakować, oskarżać o rzeczywiste lub wymyślone wady, a nawet zwyczajnie szkalować. Nietrudno zgadnąć, że skutkiem była radykalizacja postaw, zachowań i działań zrozumiała w sytuacji ostrego, nierzadko personalnego, konfliktu.

Tyle tylko że tej radykalizacji by nie było, gdyby nie reakcja znaczącej części episkopatu czy mediów katolickich. Na bohaterów opinii publicznej wykreowały bowiem wymienionych duchownych (ale i dość licznych świeckich) nie media, lecz sami biskupi. To oni bowiem nie załatwili spraw, które chcieli załatwić „szeryfowie”, oni uchylali się nie tylko od decyzji, ale nawet od obecności w miejscach, gdzie toczy się debata publiczna.

I właśnie ten brak obecności, zdecydowania i jasnego świadectwa ze strony hierarchii sprawił, że jedynymi pozytywnymi (zresztą obiektywnie, a nie tylko wirtualnie) bohaterami kolejnych skandali stali się ci, którzy mieli odwagę o nich mówić.

Ucieczka od odpowiedzialności czy choćby próby wyjaśnienia ludziom, o co chodzi, łączy się w działaniu hierarchów polskiego Kościoła niemal nierozłącznie z działaniami zakulisowymi. Nie radząc sobie z mediami, nie próbując ich zrozumieć i wykorzystać (a nie jest to niemożliwe), biskupi wolą odwrócić się do nich plecami, a sprawy załatwiać na boku i w ukryciu. Załatwienie sprawy zresztą zazwyczaj oznacza raczej uciszenie tych, którzy o niej mówią, niż rzeczywiste rozwiązanie problemu. Metody mogą być rozmaite. Można zwyczajnie nakazać milczenie, można próbować izolować duchownego czy budować wizerunek osoby niewiarygodnej, ale można też naciskać na zgromadzenie czy zakon, by to on załatwił sprawę, grożąc możliwymi konsekwencjami.

Liberalnie nastawione media bardzo liczą na to, że któryś z krytykowanych „niepokornych duchownych” wreszcie zacznie głosić im bliskie poglądy

Paradoksalnie jednak zazwyczaj metody uciszania przynoszą skutki odmienne od zamierzonych. Tak było z ks. Isakowiczem-Zaleskim, w którego przypadku (pomijając ogromne koszty duchowe i psychiczne) kolejne nakazy milczenia nakładane przez metropolitę krakowskiego czy kolejne potępienia jego książek przez wszystkich niemal hierarchów i większość mediów kościelnych doprowadziły raczej do wzrostu sympatii do niepokornego duchownego i przyczyniły się do zwiększenia popularności jego książki.

Nie inaczej jest ze sprawą szczecińską. Próby zdyskredytowania o. Marcina Mogielskiego nie odnoszą skutku, a wręcz przeciwnie – umacniają jego autorytet wśród zwykłych wiernych, ale i utwierdzają jego samego w przekonaniu, że musi załatwić nie tylko jedną konkretną sprawę, ale w ogóle zaangażować się w walkę o sprawiedliwość i prawdę w całym polskim Kościele.

Polityka „dyskredytowania listonoszy”, ich poniżania, krytykowania i nieustannego atakowania, choć na razie skutkuje tylko podziałami w polskim Kościele i radykalizacją dyskursu, może mieć jednak nieprzewidziane skutki. Kreowanie samotnych mścicieli może się bowiem wymknąć spod kontroli i doprowadzić do wykreowania polskiego Lutra, który zacznie głosić postulaty już nie tyle załatwienia jakichś spraw, ile głębokiej reformy struktur czy stylu pobożności.

Nie ma co ukrywać, że liberalnie nastawione media bardzo liczą na to, że któryś z niepokornych duchownych wreszcie zacznie głosić poglądy im bliskie, a jego poglądy wzmocnione będą przez autorytet „samotnego, odważnego kowboja”.

Na razie ani ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, ani o. Marcin Mogielski nie dali się wepchnąć w taki schemat. Ich poglądy teologiczne i kościelne pozostają jak najbardziej ortodoksyjne i trudno zrobić z nich reformatorów.

Ale już losy Tomasza Węcławskiego, którego wicenaczelny „Dziennika” nazwał polskim Lutrem, pokazują, że zakusy takie są obecne w polskim dyskursie publicznym. I tylko okolicznościom zewnętrznym (czyli niezrozumiałości refleksji teologicznej poznańskiego profesora, jego osobistym problemom i apostazji) biskupi zawdzięczać mogą to, że nie ma na razie nikogo, kto medialnie i instytucjonalnie mógłby rzucić im wyzwanie. I stać się rzeczywistym autorytetem już nie tylko dla modernizatorów, ale i dla tych, którzy dość mają zamiatania spraw pod dywan.

Niedobrze by było, gdyby wpływowi ludzie Kościoła liczyli na to, że nikt taki się nie znajdzie. Albo że będą w stanie go uciszyć. Myślenie takie doprowadziło bowiem (posłużmy się przykładem z historii polskiego Kościoła) do powstania na początku XX wieku wyznania mariawitów, które początkowo pociągnęło za sobą niemal 150 tysięcy osób. Ich siłą było to, że trafnie zdiagnozowali choroby polskiego katolicyzmu i stanu kapłańskiego, a ich autorytet wzmacniało jeszcze świadectwo świętości i ascetyzmu ich życia.

I działo się to w czasie, kiedy nie było mediów elektronicznych, które żywią się konfliktem i jako takie błyskawicznie (niekoniecznie ze złej woli) rozpropagują poglądy ewentualnych reformatorów.

Uniknięcie powtórzenia mariawickiej lekcji wymaga zmiany sposobu działania. Czas skończyć ze spychaniem posłańców złych wieści na pozycje samotnych mścicieli. Zamiast tego lepiej włączyć ich w oficjalne struktury zajmujące się rzeczywistym rozwiązywaniem problemów.

Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski byłby, i dla nikogo chyba nie ulega to wątpliwości, znakomitym członkiem diecezjalnej i ogólnopolskiej komisji historycznej, a o. Marcin Mogielski mógłby się stać świetnym specjalistą od badania spraw molestowania czy homoseksualizmu, który w wielu miejscach staje się realnym problemem Kościoła. Dzięki temu można by rzeczywiście wykorzystać potencjał, odwagę i zaangażowanie obu duchownych i nie wypychać ich z Kościoła.

Zyskałaby na tym wiarygodność Kościoła, jego obraz, ale i same kwestie. Aby stało się to jednak możliwe, konieczne jest uznanie, że sprawy trzeba załatwiać, a nie zamiatać pod dywan. Niewiele wskazuje na to, że taka zmiana jest obecnie możliwa.

Westerny, i to niezależnie od poziomu artystycznego, mogą się stać doskonałym przedmiotem analiz dla wszystkich, którzy próbują wyjaśnić to, co się od jakiegoś czasu dzieje w polskim Kościele. Kolejne skandale i skandaliki, które wstrząsają opinią publiczną, osłabiają wiarygodność hierarchii i kreują nowych jej przeciwników – jako żywo przypominają scenariusze dobrych, bo klasycznych, westernów. Bohaterowie są przewidywalni, ich zachowania również, a w całym szkielecie konstrukcyjnym zmieniają się wyłącznie sceneria i okoliczności. W tym „kościelnym westernie” akcja zawsze zaczyna się tak samo. W sennej atmosferze spokojnego miasteczka wychodzi na jaw jakiś skrywany przez wszystkich problem. Problem zostaje ujawniony, bowiem znalazł się ktoś, kto miał dosyć milczenia i postanowił sprawę wyjaśnić i zakończyć. Jego intencją zazwyczaj nie było robienie totalnej demolki czy walka o wielkie sprawy, lecz rozwiązanie konkretngo problemu.

Pozostało 89% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?