Reakcja na niewydaną wciąż książkę Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka jest symptomatyczna. I typowa dla środowiska antylustracyjnego. W dyskusji nad nową publikacją IPN pobrzmiewają te same epitety i klisze, które towarzyszyły dotychczasowej debacie na temat lustracji.
Po pierwsze, odmawia się moralnego prawa pragnącym ujawnić prawdę. Dla Władysława Frasyniuka to hołota, którą należy bić po twarzy, a nie zapraszać do udziału w dyskusji. Monika Olejnik retorycznie pyta w „Dzienniku”, czy Cenckiewcz i Gontarczyk są tchórzami. Tylko pyta, tak samo jak Andrzej Lepper polityków SLD i PO o to, czy brali łapówki i spotykali się z mafiosami. Schopenhauer doradzał w „Erystyce” używanie argumentów ad personam dopiero na końcu dyskusji, gdy już zupełnie zabraknie innych środków przekonywania. W Polsce od tego zaczynamy.
Po drugie, odmawia się autorom książki warsztatu naukowego. Dla antylustratorów to zawsze będą młodzi doktorzy, których przyłapywać się będzie na drobnych potknięciach.
A potknięcia te będą rozdmuchiwane do rozmiarów karygodnych błędów podważających wartość całości pracy. Już czekam na to, kiedy tabuny komentatorów z ukontentowaniem podnosić zaczną, jak Syfon z Ferdydurke swój palec, źle postawiony przecinek, niedokładną datę – jako symbole fałszerstw niedoświadczonych młodzianów, niedouczonych doktorów.Po trzecie, już fakt, że obaj autorzy są pracownikami IPN, dla wielu będzie wystarczającym powodem odrzucenia ich rewelacji. Powszechnie bowiem w środowiskach antylustracyjnych uznaje się prace wypływające z tej instytucji za a priori fałszywe. Oczywiście nie te, które bardzo rzetelnie relacjonowały tragedie w Jedwabnem czy w Kielcach, ale te, które opisują represje komunistyczne po 1945 roku.
Podział na historyków i historyków z IPN ma mieć podobny cel, jak istniejący w latach 90. podział na publicystów i publicystów prawicowych. Tym celem jest automatyczna dyskredytacja tych prawicowych i wepchnięcie ich w niszę mniej czy bardziej szkodliwych maniaków owładniętych nienawiścią.