Byk na wodę

Ciekawe swoją drogą, które ze wskazań przekazywanych posłom PO dominowały także w mediach, stawały się najważniejszą częścią dyskursu publicznego i stanowiły główny temat audycji telewizyjnych – zastanawia się Maciej Rybiński

Aktualizacja: 14.07.2008 08:14 Publikacja: 13.07.2008 18:13

Maciej Rybiński

Maciej Rybiński

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Zupełnie nie rozumiem oburzenia, jakie wywołało ujawnienie faktu, że posłowie Platformy Obywatelskiej otrzymują codziennie instrukcje, co mają myśleć i co mówić. Mnie to wcale nie dziwi. Nie byłbym nawet zdziwiony, gdyby się okazało, że każdy poseł PO otrzymuje rano komunikat, jak się nazywa, gdzie mieszka, że jest posłem i że jego partia nazywa się Platforma Obywatelska. Przypomnienia w rodzaju: zmienić gacie, umyć nogi – też mogłyby być przydatne. Gdyby poseł przewodniczący Chlebowski otrzymał swego czasu informację, że Kancelaria Premiera nie jest tym samym, co podstawowa organizacja partyjna przy rządzie, a rząd nie jest organem statutowym partii, nie mieszałby tych dwóch bytów politycznych i nie upierał się, że każda partia wydaje swoim ludziom wskazówki, a czy to robi za pośrednictwem aparatu administracyjnego państwa czy też nie, nie ma żadnego znaczenia. Wystarczyło przecież wysłać do Chlebowskiego we właściwym czasie esemesa o rozdziale państwa od partii, z zaleceniem nauczenia się tego na pamięć, a oszczędziłoby mu się kompromitacji, a telewidzom cierpień. Doprawdy, trochę troski o stan psychiczny obywateli mogliby autorzy instrukcji obsługi polityki wykazać.

Cała ta historia jest dla mnie potwierdzeniem przypuszczeń, że większość naszej tak zwanej elity politycznej została wkręcona w politykę przypadkowo, że ich największą – z punktu widzenia macherów partyjnych – zaletą jest brak orientacji, brak poglądów i brak wiedzy, który umożliwia ręczne sterowanie, i że gdyby to całe bractwo puścić na żywioł, mielibyśmy niezłą zabawę. Mogłoby się na przykład okazać, że część ludzi z PO jest, mówiąc językiem informatyki – niekompatybilna z aktualną linią partii. Tym bardziej że ta linia jest – jak mawiał pewien bosman, który uczył mnie żeglarstwa, o sztuce sterowania w wykonaniu swoich uczniów – jakby byk na bieżącą wodę lał.

Cała ta historia jest dla mnie potwierdzeniem przypuszczeń, że większość naszej tak zwanej elity politycznej została wkręcona w politykę przypadkowo i gdyby całe to bractwo puścić na żywioł, mielibyśmy niezłą zabawę

Inna rzecz natomiast byłaby interesująca – można by zbadać, które ze wskazań przekazywanych posłom PO dominowały także w mediach, stawały się najważniejszą częścią dyskursu publicznego, były używane jako argumenty publicystyczne i stanowiły główny temat audycji telewizyjnych. Ja jestem za leniwy, aby takiej analizy dokonać. Ale mam swoje podejrzenia. Dlatego apeluję do szefów PO: instruujcie swoich ludzi, jak chcecie, ale nas, obywateli, do tego nie mieszajcie. Ktoś w końcu w tym kraju powinien myśleć samodzielnie. A jak nam się znudzi myślenie, zapiszemy się do partii, zrobimy karierę i będziemy brać diety. Wtedy będziecie nas mogli informować, jak się nazywamy.

Marszałek Stefan Niesiołowski otrzymał zapewne instrukcję w sprawie ratyfikacji traktatu lizbońskiego, a argumenty, których użył w swoim przemówieniu sejmowym, zostały zapewne opracowane przez najtęższe głowy. Co głowa to rozum. Rezultat był oszałamiający. Pan marszałek wymienił długi i bezsporny katalog korzyści, jakie Polska (z wyjątkiem stoczni) odniosła z przystąpienia do Unii Europejskiej: wzrost gospodarczy, spadek bezrobocia, poczucie bezpieczeństwa i tak dalej. Zaniedbał tylko dodać, że te wszystkie korzyści odnieśliśmy – jeśli tak się można wyrazić – beztraktatowo.

Wyszło z tej fundamentalnej mowy, że akt podpisania ratyfikacji przez prezydenta Kaczyńskiego powinien być gestem wdzięczności za doznane dobrodziejstwa. Czymś w rodzaju aktu strzelistego adresowanego do Brukseli: dzięki wam, panowie, za te hojne dary. Można i tak, ale swoją drogą byłoby ciekawe usłyszeć od dobrze poinstruowanego marszałka, jakie to dodatkowe korzyści uzyskają Polacy, dzięki temu, że ich prezydent podpisze pospiesznie, nie pozwalając się wyprzedzić takiemu prezydentowi RFN Horstowi Kőhlerowi, dokument, który według prawa unijnego jest już nieważny, bo nie został zaakceptowany przez Irlandczyków. Przecież argumentacja, jak było dobrze bez Lizbony, nastraja raczej traktatosceptycznie. Jak jest dobrze, po co to narażać?

Trochę mi nieswojo, bo to przecież Stefan Niesiołowski ma opatentowany chwyt oratorski na Gomułkę polegający na porównywaniu politycznych oponentów do towarzysza Wiesława, ale czy to przemówienie nie było kalką wielkich mów Gomułki o postępie, jakiego dokonała PRL w porównaniu z ciemnymi czasami sanacji? Gdyby tak Niesiołowski wspomniał coś o produkcji lokomotyw, podobieństwo byłoby uderzające. Za sanacji stała na stacji jedna lokomotywa, za PRL stały dwie, a teraz, dzięki Unii Europejskiej stoją u nas na stacji już trzy lokomotywy. Opóźnienie może się zwiększyć lub zmniejszyć. Zresztą Gomułka staje się pomału klasykiem coraz powszechniej naśladowanym.

Kiedy czytałem Adama Michnika młot na lustratorów, namiętną filipikę przeciwko pętakom, między wierszami krążyły mi epokowe wyrażenia z okresu, gdy w ogniu walki ideologicznej hartowała się stal – ludzie o moralności alfonsa, tarzający się w rynsztoku moralnej zgnilizny. Nieco bardziej subtelnie i wyrafinowanie mówił o moralności prezydent Francji Nicolas Sarkozy, przekonując naszego prezydenta, że podpis pod ratyfikacją to nie jest kwestia polityki, tylko moralności. Jak to skomentował pewien całkowicie amoralny mój znajomy, Lech Kaczyński będzie mógł rozmawiać o moralności z Sarkozym jak równy z równym, kiedy rzuci panią Marię Kaczyńską i ożeni się z Dodą Elektrodą. Zwróciłem mu uwagę, że jednak argumenty moralne są tak przekonujące, iż Kaczyński powinien ratyfikować nie tylko traktat lizboński, ale i pokój westfalski (1648).

Oczywiście, o wydaniu raz na zawsze jednej generalnej instrukcji: masz myśleć – nie ma co marzyć. To za trudne. Może później, kiedy traktat europejski już okrzepnie... Choć mówi się, że to nic innego jak instrukcja obsługi Europejczyka w każdej sytuacji życiowej.

Autor jest felietonistą i publicystą dziennika „Fakt”

Zupełnie nie rozumiem oburzenia, jakie wywołało ujawnienie faktu, że posłowie Platformy Obywatelskiej otrzymują codziennie instrukcje, co mają myśleć i co mówić. Mnie to wcale nie dziwi. Nie byłbym nawet zdziwiony, gdyby się okazało, że każdy poseł PO otrzymuje rano komunikat, jak się nazywa, gdzie mieszka, że jest posłem i że jego partia nazywa się Platforma Obywatelska. Przypomnienia w rodzaju: zmienić gacie, umyć nogi – też mogłyby być przydatne. Gdyby poseł przewodniczący Chlebowski otrzymał swego czasu informację, że Kancelaria Premiera nie jest tym samym, co podstawowa organizacja partyjna przy rządzie, a rząd nie jest organem statutowym partii, nie mieszałby tych dwóch bytów politycznych i nie upierał się, że każda partia wydaje swoim ludziom wskazówki, a czy to robi za pośrednictwem aparatu administracyjnego państwa czy też nie, nie ma żadnego znaczenia. Wystarczyło przecież wysłać do Chlebowskiego we właściwym czasie esemesa o rozdziale państwa od partii, z zaleceniem nauczenia się tego na pamięć, a oszczędziłoby mu się kompromitacji, a telewidzom cierpień. Doprawdy, trochę troski o stan psychiczny obywateli mogliby autorzy instrukcji obsługi polityki wykazać.

Pozostało 80% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
W Warszawie zawyją dziś syreny. Dlaczego?
Materiał Promocyjny
BaseLinker uratuje e-sklep przed przestojem
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Najniższe instynkty Donalda Tuska
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: Nowa Lewica od nowa
Opinie polityczno - społeczne
Andrzej Porawski: Wewnętrzna niespójność KPO
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Kaczyński dogadał się z Ziobrą. PiS ma kandydata na prezydenta RP