Zupełnie nie rozumiem oburzenia, jakie wywołało ujawnienie faktu, że posłowie Platformy Obywatelskiej otrzymują codziennie instrukcje, co mają myśleć i co mówić. Mnie to wcale nie dziwi. Nie byłbym nawet zdziwiony, gdyby się okazało, że każdy poseł PO otrzymuje rano komunikat, jak się nazywa, gdzie mieszka, że jest posłem i że jego partia nazywa się Platforma Obywatelska. Przypomnienia w rodzaju: zmienić gacie, umyć nogi – też mogłyby być przydatne. Gdyby poseł przewodniczący Chlebowski otrzymał swego czasu informację, że Kancelaria Premiera nie jest tym samym, co podstawowa organizacja partyjna przy rządzie, a rząd nie jest organem statutowym partii, nie mieszałby tych dwóch bytów politycznych i nie upierał się, że każda partia wydaje swoim ludziom wskazówki, a czy to robi za pośrednictwem aparatu administracyjnego państwa czy też nie, nie ma żadnego znaczenia. Wystarczyło przecież wysłać do Chlebowskiego we właściwym czasie esemesa o rozdziale państwa od partii, z zaleceniem nauczenia się tego na pamięć, a oszczędziłoby mu się kompromitacji, a telewidzom cierpień. Doprawdy, trochę troski o stan psychiczny obywateli mogliby autorzy instrukcji obsługi polityki wykazać.
Cała ta historia jest dla mnie potwierdzeniem przypuszczeń, że większość naszej tak zwanej elity politycznej została wkręcona w politykę przypadkowo, że ich największą – z punktu widzenia macherów partyjnych – zaletą jest brak orientacji, brak poglądów i brak wiedzy, który umożliwia ręczne sterowanie, i że gdyby to całe bractwo puścić na żywioł, mielibyśmy niezłą zabawę. Mogłoby się na przykład okazać, że część ludzi z PO jest, mówiąc językiem informatyki – niekompatybilna z aktualną linią partii. Tym bardziej że ta linia jest – jak mawiał pewien bosman, który uczył mnie żeglarstwa, o sztuce sterowania w wykonaniu swoich uczniów – jakby byk na bieżącą wodę lał.
Cała ta historia jest dla mnie potwierdzeniem przypuszczeń, że większość naszej tak zwanej elity politycznej została wkręcona w politykę przypadkowo i gdyby całe to bractwo puścić na żywioł, mielibyśmy niezłą zabawę
Inna rzecz natomiast byłaby interesująca – można by zbadać, które ze wskazań przekazywanych posłom PO dominowały także w mediach, stawały się najważniejszą częścią dyskursu publicznego, były używane jako argumenty publicystyczne i stanowiły główny temat audycji telewizyjnych. Ja jestem za leniwy, aby takiej analizy dokonać. Ale mam swoje podejrzenia. Dlatego apeluję do szefów PO: instruujcie swoich ludzi, jak chcecie, ale nas, obywateli, do tego nie mieszajcie. Ktoś w końcu w tym kraju powinien myśleć samodzielnie. A jak nam się znudzi myślenie, zapiszemy się do partii, zrobimy karierę i będziemy brać diety. Wtedy będziecie nas mogli informować, jak się nazywamy.
Marszałek Stefan Niesiołowski otrzymał zapewne instrukcję w sprawie ratyfikacji traktatu lizbońskiego, a argumenty, których użył w swoim przemówieniu sejmowym, zostały zapewne opracowane przez najtęższe głowy. Co głowa to rozum. Rezultat był oszałamiający. Pan marszałek wymienił długi i bezsporny katalog korzyści, jakie Polska (z wyjątkiem stoczni) odniosła z przystąpienia do Unii Europejskiej: wzrost gospodarczy, spadek bezrobocia, poczucie bezpieczeństwa i tak dalej. Zaniedbał tylko dodać, że te wszystkie korzyści odnieśliśmy – jeśli tak się można wyrazić – beztraktatowo.