W polskiej debacie publicznej niezgoda z czyimiś poglądami najczęściej oznacza również ich moralne potępienie. Gdy nie zgadzamy się z innymi na tematy, stanowiące przedmiot publicznego sporu, zazwyczaj odsądzamy ich od czci i wiary. Przykładów można podać bez liku, a niedawny spór na temat polityki zagranicznej dostarcza ciekawego materiału do przemyśleń. Problem jest jednak bardziej generalny: życie polityczne codziennie dostarcza okazji do ostrych polemik i kontrowersji. Dyskurs demokratyczny wymaga, by – poza wyjątkowymi przypadkami – naszym oponentom przyznawać domniemanie dobrych intencji. Bo demokracja to nie tylko instytucje i procedury, ale także – a może przede wszystkim – określona kultura polityczna. A jej główną sceną jest debata nad sprawami publicznymi.
Mogę nie zgadzać się z kimś, bo uważam, że ma odmienne ode mnie wartości. Nie chcę mu swoich racji narzucić i nie godzę się, by narzucał mi swoje
Nie chodzi mi przy tym – pragnę podkreślić to bardzo wyraźnie – o kulturę wypowiedzi, a więc o kindersztubę: o nieużywanie tzw. wyrazów, o spokój i kurtuazję w odzywaniu się do oponentów. To zapewne też jest ważne, ale nie stanowi o „szacunku”, który mam na myśli. Chodzi o coś bardziej fundamentalnego niż maniery i sposób wypowiadania się. Chodzi o rozróżnienie między uznaniem poglądów, z którymi się nie zgadzamy, za prawowitą i dopuszczalną część publicznego dyskursu a uznaniem ich za patologię, którą należy wyplenić.
Kluczowa jest tu kategoria „szacunku”. Co to znaczy, że czyjeś poglądy szanujemy, chociaż ich nie podzielamy? Czy nie jest to wewnętrzna sprzeczność?
Swego czasu w swoim blogu politycznym napisałem pod adresem jednego z komentatorów: „Bardzo dziękuję za pani uwagi, które szanuję, ale z którymi się nie zgadzam”. W odpowiedzi inny komentator napisał: „To jakiś bełkot, nieprawdaż? Na czym niby ma polegać to szanowanie poglądów, z którymi się pan nie zgadza? Nie zgadzając się z poglądami, automatycznie przestaje je pan szanować”.