Was na te sny o wpływie i potędze na dawnych Kresach dawno nie stać; to są mrzonki, machanie szabelką – i do tego tekturową. Wielowiekowe zaangażowanie na Wschodzie przyniosło Polsce tylko rozcieńczenie jej sił, własnych zdolności do modernizacji. Te zdolności można rozwinąć wyłącznie przez głębszą integrację Polski z Europą Zachodnią, dzięki odwróceniu Polski od Wschodu...
Machnijcie wreszcie ręką na tę beznadziejną Ukrainę, przestańcie roić o „nawracaniu” Białorusi, zapomnijcie w końcu o tak egzotycznych dla was sprawach, jak energetyczne „sojusze” z Azerbejdżanem i Gruzją, a tym bardziej o tak abstrakcyjnych kwestiach jak los Czeczenii. Przede wszystkim przestańcie jątrzyć Europę swymi niespokojnymi myślami o tym obszarze. Pamiętajcie, nam chodzi tylko o granicę na Bugu. Nie nad Wisłą czy Odrą...”.
Tak, „uszami wyobraźni”, wyobraźni historycznej, słyszę głos z Moskwy. Jakże spokojny, jakże racjonalny, jakże bliski myśli niektórych naszych realistów (także „stańczyków”), niektórych naszych modernizatorów.
Czy się mylę? Oczywiście mogę być całkowicie pogrążony w błędzie. Ciekaw jednak jestem, czy nie usłyszymy wkrótce przywołanych powyżej argumentów w naszej wewnątrzpolitycznej, coraz gorętszej debacie? Czy nie usłyszymy ich, jak dzielą coraz mocniej ten obszar polskiej polityki, w którym do 2005 czy nawet 2007 roku zdawał się trwać (względny) consensus: obszar polityki zagranicznej?
No cóż, to nie są argumenty błahe. I nie dezawuuje ich to, że ja akurat słyszę je, wskutek swej, może nadmiernie rozbuchanej, historycznej wyobraźni, jako argumenty podsuwane z Moskwy. Nie, oczywiście, że nie. Jednak historyczna wiedza o tradycjach i metodach polityki imperialnej pozwala przynajmniej zapytać o konsekwencje przyjęcia tego rodzaju argumentacji.
Można jak najszczerzej „grać” o modernizację Polski, o jej „europeizację” – poprzez odwrócenie od wschodnich „awantur”, ale można w końcu ugrać coś innego i – choćby niechcący – dla kogoś innego. Rosja oferuje dziś ustanowienie granicy swoich wpływów na naszej wschodniej rubieży. Czy jutro nie może złożyć podobnej, jeszcze poważniejszej oferty naszym zachodnim sąsiadom? Ktoś (duch Dmowskiego) powie: to starajmy się przekonać Moskwę, za wszelką cenę, że tego nie musi robić – że Polska lepiej od Niemiec nadaje się na jej europejskie antemurale.
Wątpliwość jednak pozostaje – jaka jest siła naszych argumentów, by Rosję do tego przekonać? Gdzie możemy znaleźć w tej sprawie gwarancje?
Wciąż wydaje mi się, że tych gwarancji lepiej szukać na Wschodzie: w niepodległej Ukrainie, Białorusi, bezpiecznym i otwartym dla międzynarodowego handlu surowcami energetycznymi Zakaukaziu, w otwartej na wpływy europejskie Europie Wschodniej, poprzez którą zmieniać się będzie także Rosja. Tych gwarancji szukać trzeba we współdziałaniu z Zachodem, w odbudowie jego wspólnoty, we wciąganiu w wielką grę o przyszłość Europy Wschodniej połączonych sił cywilizacyjnych, ekonomicznych (i, ostatecznie, skoro tak dyktuje Rosja Putina, również militarnych) Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.
Historia się nie skończyła. To pewne. Niektórzy baczni obserwatorzy jej sekularnych trendów uważają nawet, że wchodzi w fazę tworzenia na nowo i dominacji, jak już tyle razy bywało, wielkich quasi-imperialnych struktur. Rosja taką strukturę odtwarza otwarcie i świadomie.
Miałem okazję słuchać kilka lat temu wykładu Norihisy Yamashity, japońskiego ucznia Immanuela Wallersteina, który przekonywał, opierając się na analizie owych trendów, że Moskwa w perspektywie kilkunastu najbliższych lat dokona nieuchronnie nowego podziału z Europą, podziału stref dominacji na obszarze między Niemcami a Rosją właściwą.
„W dłuższej perspektywie ten proces będzie przypominał zjawisko rozbiorów Rzeczypospolitej przez wczesnonowożytne imperia w XVIII wieku” – taką analizą kończył japoński politolog swój referat, wygłaszany w 2003 roku.
Zainteresował mnie, ale całkiem nie przekonał. Teraz jego tezy wydają mi się bardziej trafne. Nawet: uderzająco trafne.
Pozostaje jednak pytanie otwarte – czy mamy godzić się z logiką owego wywodu, z siłą owej tendencji? Czy też powinniśmy próbować jednak na nią wpływać? Być przedmiotem dokonującego się podziału, w którym to ostatecznie nie my, ale za nas zdecydują, po której jego stronie się znajdziemy? (I zachowywać jedynie nadzieję, że inni, silniejsi, zdecydują w sposób dla nas korzystny...) Czy być współpodmiotem tego procesu – i zabiegać o to, by inni, nawet słabsi od nas, mieli także szansę wyboru?
To jeszcze jedno fundamentalne pytanie, jakie stawia przed Polską rosyjski neoimperializm.
Autor jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i redaktorem naczelnym czasopisma „Arcana”. Specjalizuje się w historii myśli politycznej Europy Wschodniej XIX i XX wieku