Nowy rozbiór Europy

Może gruziński pionek został poświęcony, by zbić poważniejszą figurę na szachownicy? Tą małą szachownicą rosyjskiej gry (obok dużej: globalnej) jest niewątpliwie obszar dawnego imperium sowieckiego i rosyjskiego zarazem – pisze historyk Andrzej Nowak

Aktualizacja: 23.09.2008 14:10 Publikacja: 23.09.2008 02:05

Wizyta ministra Ławrowa w Warszawie miała pokazać, że Moskwa jest gotowa na spokojny dialog z „rozsą

Wizyta ministra Ławrowa w Warszawie miała pokazać, że Moskwa jest gotowa na spokojny dialog z „rozsądnymi” partnerami w Polsce

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Premier Putin oświadczył ostatnio, że Rosja zwiększy swój „budżet obronny” w najbliższym roku o 27 procent. Tak gwałtownego wzrostu wydatków na zbrojenia nie deklarowano w Moskwie od czasu II wojny światowej. Rosja dysponuje aktualnie drugą pod względem mocy rażenia armią świata. I jest to armia, która nie tylko ma taką moc, ale z niej, z jej cząstki, nie waha się bezpośrednio korzystać. Pokazały to dobitnie dwie wojny w Czeczenii (200 tysięcy ofiar jakoś już zapomnianych), a zwłaszcza ostatnia wojna – z sąsiadem: Gruzją. Wojna zakończona oderwaniem od terytorium tegoż sąsiada dwóch prowincji. Albo ich wyzwoleniem, jak kto woli.

Co Rosja chce osiągnąć takimi posunięciami jak rajd na Tbilisi? Jaki efekt pragnie uzyskać takimi deklaracjami jak ta, którą złożył właśnie premier Putin? Czy nie musimy się nimi przejmować?

Rosja oferuje dziś ustanowienie granicy swoich wpływów na naszej wschodniej rubieży. Czy jutro nie może złożyć podobnej, jeszcze poważniejszej oferty naszym zachodnim sąsiadom?

Wojna z użyciem całego, tak szybko rosnącego potencjału militarnego Rosji przecież nam nie grozi. Poza tym wszak wizyta ministra Ławrowa w Warszawie pokazała, że Moskwa jest gotowa na spokojny dialog z „rozsądnymi” partnerami w Polsce. Te strachy nie są zatem na Lachy?

Zanim spróbujemy odpowiedzieć na te pytania, zastanówmy się raz jeszcze nad sytuacją, jaka wyłania się stopniowo po ostatnich, zdecydowanych ruchach Rosji na Zakaukaziu. Co Rosja zyskała? Co straciła?

Jeśli przez Rosję rozumieć reżim polityczno-biznesowo-ideologiczny scementowany przez prezydenta Putina, to pokaz jej siły wobec Gruzji przyniósł oczywisty zysk. W najbardziej newralgicznym dla swej dominacji na rynku energetycznym rejonie Moskwa podważyła skutecznie możliwość stworzenia alternatywnej nitki zaopatrzenia Europy w nie rosyjskie ropę i gaz znad Morza Kaspijskiego.

Nie tylko przez zbombardowanie kluczowych dla stabilności owej nitki portów i linii przesyłowych w Gruzji, ale także przez zastraszenie krajów, które przez Gruzję mogłyby swoją ropę i gaz eksportować na Zachód. Udało się Moskwie nie tylko pokazać, że rury biegnące przez terytorium Gruzji nie są pewnym środkiem transportu dla życiodajnych „energonosiltieliej”, ale także udało się wpłynąć na tych, którzy owe rury mogą w ogóle wypełniać surowcem.

Skoro Europa okazuje się całkowicie bezsilna wobec rosyjskich czołgów i samolotów na tym obszarze i udowadnia, że może przeciwko nim wysłać tylko swoje słowa, to prezydent Azerbejdżanu, prezydent Turkmenistanu i wreszcie prezydent Kazachstanu zastanowią się trzy razy, zanim spróbują serio pomyśleć na nowo o ominięciu pośrednictwa Rosji w eksporcie ich cennych surowców na Zachód.

Rosja jest o krok, duży krok bliżej uzyskania pozycji monopolisty na rynku dostaw surowców energetycznych do Europy.

Ale cena, jaką za to płaci, też jest duża. Nie polega ona tylko na stratach rosyjskiej giełdy...

Te Rosja szybko nadrobi, bo jej ropy, gazu, a także – tak, tak – paliwa do reaktorów elektrowni atomowych nie da się na świecie prędko zastąpić innymi źródłami energii. Mówimy tutaj o innych stratach, wymiernych bardziej w geopolityce niż ekonomii.

Samozwańczy ideolog rosyjskiego neoimperializmu Aleksander Dugin w artykule opublikowanym w poważnym, bądź co bądź, dzienniku, jakim są „Izwiestia”, napisał nie tak dawno (3.10. 2006 r.), iż jakakolwiek wojna między Rosją a Gruzją może być potrzebna tylko „Amerykanom i ich marionetkom”. To samo powtórzył prezydent Putin jeszcze w listopadzie 2007 roku.

A jednak Rosja zdecydowała się na wojnę. Nie zatrzymała swoich „sił pokojowych” na granicy zbuntowanych przeciw Tbilisi prowincji, ale wypłoszyła z nich resztki Gruzinów i poszła dalej – w głąb terytorium Gruzji. Poszła i na wiele tygodni została.

Negatywne konsekwencje są oczywiste: miliony Gruzinów nie uwierzą już w możliwość zgodnego ułożenia ich życia z Rosją. Gruzja nie ma wcale wyłącznie tradycji antyrosyjskich. W końcu mógł nią rządzić jeszcze tak niedawno prorosyjski prezydent Szewardnadze.

Teraz prorosyjski prezydent będzie mógł pojawić się w Tbilisi tylko za zasłoną rosyjskich czołgów. Rosja zyskała Osetię Południową i Abchazję, ale straciła Gruzję. Przynajmniej na jakiś czas.

Jeśli Ukrainie uda się przeprowadzić wspólnie z Polską Euro 2012, jeśli nie będzie blamażu, wówczas duża część efektu obecnej polityki Rosji wobec Kijowa zostanie zaprzepaszczona

Czy dopuściła do tego tylko dlatego, że „Amerykanom i ich marionetkom” udało się zrealizować ich scenariusz? A może jednak Rosja realizuje własny scenariusz, a raczej własną strategię tej królewskiej gry, która przed wiekami przyszła do niej – przez Kaukaz właśnie – z Persji?

Może gruziński pionek został poświęcony, by zbić poważniejszą figurę na szachownicy? Tą szachownicą – małą szachownicą rosyjskiej gry (bo jest jeszcze wielka: globalna) – jest niewątpliwie obszar dawnego imperium sowieckiego i rosyjskiego zarazem.

O uszanowaniu „specjalnych interesów i praw” Rosji na tym obszarze mówią całkowicie otwarcie i prezydent, i premier, i minister spraw zagranicznych Federacji (ten ostatni, tak fetowany przez rząd i media w Warszawie, potrafił nawet dać w tej kwestii pokaz znajomości angielskich wulgaryzmów w rozmowie ze swym brytyjskim kolegą, który próbował kwestionować owe „prawa i interesy” Rosji do przestrzeni dawnego ZSRR).

Na tej przestrzeni najważniejszą figurą do zdobycia jest Ukraina. Czy można wobec niej zastosować wariant gruziński? Wielu komentatorów zwraca uwagę na narastające napięcie wobec Krymu i rosyjskiej większości tego półwyspu, która wkrótce – tak jak wcześniej mieszkańcy Abchazji czy Osetii Południowej – może uzyskać obywatelstwo Federacji Rosyjskiej.

A więc: oderwanie Krymu od Ukrainy? Może także oderwanie Donbasu i Zaporoża? O nie, taka zmiana nie przyszłaby już tak łatwo jak pokrojenie terytorium Gruzji.

Wielkość Ukrainy, a też i jej bezpośrednia styczność z krajami Unii Europejskiej, siła jej lobby w USA – to wszystko są argumenty przeciwko powtórzeniu gruzińskiego wariantu.

Nie, Rosja walczy o całą Ukrainę, a nie o marne jej okrawki. Rosyjska piąta kolumna na Krymie czy we wschodniej Ukrainie może być używana naturalnie – ale tylko jako środek nacisku na ukraińskie centrum. Groźba naruszenia integralności Ukrainy może być tylko „argumentem” na rzecz utrzymania tej integralności – pod rosyjskimi gwarancjami.

Pokaz siły Rosji na terytorium Gruzji i bezsiły Europy oraz faktycznie także NATO na tym obszarze to poważny środek perswazji wobec ukraińskich elit i opinii publicznej. Zachód nic realnie wam nie da. My możemy wam zabrać wszystko. Albo nie zabrać nic – jedynie za cenę podporządkowania.

To proste rozumowanie, jakie proponuje dziś Moskwa swoim „partnerom” w Kijowie. Ukraińcy słyszą dziś wyraźne deklaracje polityków starej Europy, że Gruzji do NATO lepiej nie przyjmować, bo gdyby została przyjęta, to i tak nie dałoby się wobec niej zastosować zasady solidarnej obrony ze strony całego paktu. Nie będziemy umierać za Tbilisi – to jasny sygnał.

Deklaracja premiera Putina o dramatycznym zwiększeniu rosyjskiego „budżetu obronnego” w najbliższym roku może ten sygnał tylko wzmocnić. Destrukcja polityki ukraińskiej, wzajemne wyniszczenie jej obozu niepodległościowego, „taktyczne” sojusze zawierane przez premier Tymoszenko z otwartymi rzecznikami integracji Ukrainy z Rosją – to wszystko doskonale sprzyja recepcji owego sygnału, który tak konsekwentnie Moskwa emituje w stronę Kijowa. Stabilizacja tylko z nami... Tylko pod naszą opieką. Tylko przy nas bezpieczeństwo energetyczne. Droga na Zachód to ślepy zaułek.

Ten trend opinii na Ukrainie: w stronę zniechęcenia i zastraszenia, może zatrzymać tylko zdecydowane uaktywnienie polityki Zachodu wobec Kijowa. Pod tym względem Polska zachowuje istotne, może nawet kluczowe znaczenie. Symbolicznym, wcale niebłahym wyrazem tego znaczenia są wspólne mistrzostwa Europy w futbolu. Jeśli Ukrainie uda się je przeprowadzić wspólnie z Polską, nie będzie blamażu, wówczas duża część efektu obecnej polityki Rosji wobec Kijowa zostanie zaprzepaszczona.

Nie mam wątpliwości, że w Moskwie na możliwość tak niekorzystnego rozwoju sytuacji nie patrzy się z założonymi rękami. Nie sądzę, by zostawiono wszystko w rękach polskich czy ukraińskich politycznych nieudaczników, które splączą się raczej, niż połączą w budowie koniecznych dróg i stadionów. Nie, obawiam się, że Rosję stać na więcej. Pewnie się o tym przekonamy w najbliższych dwóch – trzech latach. Wystarczy pomóc zdestabilizować do reszty, aż do poziomu doskonałej anarchii, scenę polityczną nad Dnieprem – tak, by przypominała tę znad Niemna i Wisły z połowy XVIII wieku. Już chyba wiele nie potrzeba.

Ale trzeba także działać w Polsce. Oczywiście: podsycać pamięć niedokonanych historycznych rozliczeń z Ukrainą. To proste. Jednak to nie wystarczy. Trzeba dzielić także w Warszawie. Na tych, jak to ujął niedawno Dugin, „cywilizowanych rusofobów” (do tej grupy moskiewski ideolog zaliczył w Polsce premiera Tuska, a na Ukrainie – premier Tymoszenko) i „niecywilizowanych rusofobów” (ci to oczywiście bracia Kaczyńscy, a na Ukrainie prezydent Juszczenko). Z tymi pierwszymi można rozmawiać, z uśmiechem, jak to pokazał minister Ławrow. Ci drudzy są nie tylko wrogami Rosji, są także wrogami Europy, europejskiej cywilizacji...

Jaka jest w oczach Moskwy istotna polityczna różnica między tymi dwiema grupami: oto najważniejsze pytanie, jakie warto sobie dziś postawić. Tę różnicę zdefiniowała precyzyjnie faktyczna wymowa wizyty ministra Ławrowa w Warszawie. Nie polegała ona na żadnych targach o tarczę antyrakietową – takie poważne kwestie, z gry na wielkiej szachownicy, Rosja rezerwuje sobie do rozmów z jedynie uznawanymi przez siebie partnerami tej gry: Amerykanami, ewentualnie „liderami Europy” – Niemcami, Francją.

Istotna oferta Rosji dla Polski brzmi inaczej. Jak? Posłuchajmy:„Jesteście już w Europie, traktujemy was poważnie jako część Europy, nie ma już was w naszej strefie wpływów, nie bójcie się. Możemy się nie zgadzać, ale nie dzieli nas już żaden egzystencjalny konflikt.

Rosja może się obejść bez Polski. Wszakże pod jednym warunkiem. Musicie zrezygnować z waszej anachronicznej, postimperialnej (Rzeczpospolita jako imperium – AN) pamięci o Europie Wschodniej. To jest nasza sfera wpływów, ona leży w zasięgu naszych oczywistych możliwości (tu znów przydaje się tych 27 procent wzrostu nakładów na budżet obronny – AN) i interesów.

Was na te sny o wpływie i potędze na dawnych Kresach dawno nie stać; to są mrzonki, machanie szabelką – i do tego tekturową. Wielowiekowe zaangażowanie na Wschodzie przyniosło Polsce tylko rozcieńczenie jej sił, własnych zdolności do modernizacji. Te zdolności można rozwinąć wyłącznie przez głębszą integrację Polski z Europą Zachodnią, dzięki odwróceniu Polski od Wschodu...

Machnijcie wreszcie ręką na tę beznadziejną Ukrainę, przestańcie roić o „nawracaniu” Białorusi, zapomnijcie w końcu o tak egzotycznych dla was sprawach, jak energetyczne „sojusze” z Azerbejdżanem i Gruzją, a tym bardziej o tak abstrakcyjnych kwestiach jak los Czeczenii. Przede wszystkim przestańcie jątrzyć Europę swymi niespokojnymi myślami o tym obszarze. Pamiętajcie, nam chodzi tylko o granicę na Bugu. Nie nad Wisłą czy Odrą...”.

Tak, „uszami wyobraźni”, wyobraźni historycznej, słyszę głos z Moskwy. Jakże spokojny, jakże racjonalny, jakże bliski myśli niektórych naszych realistów (także „stańczyków”), niektórych naszych modernizatorów.

Czy się mylę? Oczywiście mogę być całkowicie pogrążony w błędzie. Ciekaw jednak jestem, czy nie usłyszymy wkrótce przywołanych powyżej argumentów w naszej wewnątrzpolitycznej, coraz gorętszej debacie? Czy nie usłyszymy ich, jak dzielą coraz mocniej ten obszar polskiej polityki, w którym do 2005 czy nawet 2007 roku zdawał się trwać (względny) consensus: obszar polityki zagranicznej?

No cóż, to nie są argumenty błahe. I nie dezawuuje ich to, że ja akurat słyszę je, wskutek swej, może nadmiernie rozbuchanej, historycznej wyobraźni, jako argumenty podsuwane z Moskwy. Nie, oczywiście, że nie. Jednak historyczna wiedza o tradycjach i metodach polityki imperialnej pozwala przynajmniej zapytać o konsekwencje przyjęcia tego rodzaju argumentacji.

Można jak najszczerzej „grać” o modernizację Polski, o jej „europeizację” – poprzez odwrócenie od wschodnich „awantur”, ale można w końcu ugrać coś innego i – choćby niechcący – dla kogoś innego. Rosja oferuje dziś ustanowienie granicy swoich wpływów na naszej wschodniej rubieży. Czy jutro nie może złożyć podobnej, jeszcze poważniejszej oferty naszym zachodnim sąsiadom? Ktoś (duch Dmowskiego) powie: to starajmy się przekonać Moskwę, za wszelką cenę, że tego nie musi robić – że Polska lepiej od Niemiec nadaje się na jej europejskie antemurale.

Wątpliwość jednak pozostaje – jaka jest siła naszych argumentów, by Rosję do tego przekonać? Gdzie możemy znaleźć w tej sprawie gwarancje?

Wciąż wydaje mi się, że tych gwarancji lepiej szukać na Wschodzie: w niepodległej Ukrainie, Białorusi, bezpiecznym i otwartym dla międzynarodowego handlu surowcami energetycznymi Zakaukaziu, w otwartej na wpływy europejskie Europie Wschodniej, poprzez którą zmieniać się będzie także Rosja. Tych gwarancji szukać trzeba we współdziałaniu z Zachodem, w odbudowie jego wspólnoty, we wciąganiu w wielką grę o przyszłość Europy Wschodniej połączonych sił cywilizacyjnych, ekonomicznych (i, ostatecznie, skoro tak dyktuje Rosja Putina, również militarnych) Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.

Historia się nie skończyła. To pewne. Niektórzy baczni obserwatorzy jej sekularnych trendów uważają nawet, że wchodzi w fazę tworzenia na nowo i dominacji, jak już tyle razy bywało, wielkich quasi-imperialnych struktur. Rosja taką strukturę odtwarza otwarcie i świadomie.

Miałem okazję słuchać kilka lat temu wykładu Norihisy Yamashity, japońskiego ucznia Immanuela Wallersteina, który przekonywał, opierając się na analizie owych trendów, że Moskwa w perspektywie kilkunastu najbliższych lat dokona nieuchronnie nowego podziału z Europą, podziału stref dominacji na obszarze między Niemcami a Rosją właściwą.

„W dłuższej perspektywie ten proces będzie przypominał zjawisko rozbiorów Rzeczypospolitej przez wczesnonowożytne imperia w XVIII wieku” – taką analizą kończył japoński politolog swój referat, wygłaszany w 2003 roku.

Zainteresował mnie, ale całkiem nie przekonał. Teraz jego tezy wydają mi się bardziej trafne. Nawet: uderzająco trafne.

Pozostaje jednak pytanie otwarte – czy mamy godzić się z logiką owego wywodu, z siłą owej tendencji? Czy też powinniśmy próbować jednak na nią wpływać? Być przedmiotem dokonującego się podziału, w którym to ostatecznie nie my, ale za nas zdecydują, po której jego stronie się znajdziemy? (I zachowywać jedynie nadzieję, że inni, silniejsi, zdecydują w sposób dla nas korzystny...) Czy być współpodmiotem tego procesu – i zabiegać o to, by inni, nawet słabsi od nas, mieli także szansę wyboru?

To jeszcze jedno fundamentalne pytanie, jakie stawia przed Polską rosyjski neoimperializm.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i redaktorem naczelnym czasopisma „Arcana”. Specjalizuje się w historii myśli politycznej Europy Wschodniej XIX i XX wieku

Premier Putin oświadczył ostatnio, że Rosja zwiększy swój „budżet obronny” w najbliższym roku o 27 procent. Tak gwałtownego wzrostu wydatków na zbrojenia nie deklarowano w Moskwie od czasu II wojny światowej. Rosja dysponuje aktualnie drugą pod względem mocy rażenia armią świata. I jest to armia, która nie tylko ma taką moc, ale z niej, z jej cząstki, nie waha się bezpośrednio korzystać. Pokazały to dobitnie dwie wojny w Czeczenii (200 tysięcy ofiar jakoś już zapomnianych), a zwłaszcza ostatnia wojna – z sąsiadem: Gruzją. Wojna zakończona oderwaniem od terytorium tegoż sąsiada dwóch prowincji. Albo ich wyzwoleniem, jak kto woli.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?