Po apelu organizacji polonijnych o uchylenie hitlerowskiego rozporządzenia, które w 1940 r. zlikwidowało polską mniejszość w III Rzeszy, kanclerz Merkel ma z niemieckiego punktu widzenia twardy orzech do zgryzienia: nie uchyli – źle, uchyli – jeszcze gorzej.
[srodtytul]Pieniądze i polityka[/srodtytul]
Nie ulega jednak wątpliwości, że w państwie demokratycznym, jakim jest dzisiejsza RFN, rozporządzenie feldmarszałka Hermanna Göringa jest nie do przyjęcia i wymaga anulowania. Nie byłby to precedens. Dopiero w ubiegłym roku uniewinniono człowieka straconego przez nazistów 75 lat temu za rzekome podpalenie Reichstagu, na tej samej zasadzie unieważnia się wyroki wydane na dezerterów z Wehrmachtu. Przez odrzucenie apelu Polonusów kanclerz naraziłaby się na oskarżenie o podwójną moralność i pośrednie akceptowanie rasistowskich aktów prawnych. Uchylenie rozporządzenia likwidującego polską mniejszość rodzi natomiast pytanie o skutki formalnoprawne. I tu zaczyna się problem.
Logicznie rzecz biorąc, w przypadku kasacji rozporządzenia Polacy w RFN powinni odzyskać przywilej nadany w 1922 r. Ale Niemcy nie palą się do tego, o czym świadczy wymuszenie przez negocjatorów kanclerza Helmuta Kohla zapisu w traktacie dobrosąsiedzkim z 1991 r., który wyszczególnia mniejszość niemiecką w Polsce oraz obywateli RFN polskiego pochodzenia. To wbrew pozorom fundamentalna różnica i nie chodzi tylko o pieniądze. Mniejszości niemieckiej w naszym kraju nie obowiązuje próg wyborczy i ma swych przedstawicieli w polskim parlamencie. Polacy w Niemczech – nie. Niemcy mogą korzystać z obligatoryjnego wsparcia państwa w pielęgnowaniu języka i tradycji, Polacy mogą o to prosić, ale – jak pokazało życie – z marnym skutkiem.
Po odzyskaniu prawa mniejszości Polacy mogliby nie tylko żądać pieniędzy na wspieranie działalności swych organizacji, ale także domagać się zwrotu majątków, od kapitału polskich banków poczynając, a na nieruchomościach kończąc. Od pieniędzy o wiele ważniejsza jest jednak inna kwestia. W RFN żyje około 2 mln obywateli polskiego pochodzenia. Nie wszyscy poczuwają się do związku ze starym krajem, ale – jakkolwiek by patrzeć – byłaby to siła polityczna, która w wyborczych układach mogłaby stanowić języczek u wagi. Na tej zasadzie funkcjonuje, bazuje i przyciska do muru kolejnych kanclerzy i partie Związek Wypędzonych o podobnej liczbie członków, których większość stanowią dzieci i wnuki wysiedleńców oraz imigranci ekonomiczni.