[b][link=http://blog.rp.pl/lisicki/2010/01/28/donald-tusk-miedzy-ucieczka-a-unikiem/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Niemal od początku swoich rządów Tusk usprawiedliwiał brak reform wrogością i niechęcią prezydenta. To dlatego – twierdzili politycy Platformy – nie doszło do reformy systemu zdrowia. Dlatego Polska nie weszła do strefy euro. Dlatego nie udało się im zrealizować złożonych w trakcie kampanii w 2007 roku obietnic. Rzeczywiście. Poważne reformy państwa muszą mieć zapewnione poparcie, a przynajmniej życzliwą neutralność prezydenta. A na to Tusk ze strony Lecha Kaczyńskiego nie mógł liczyć.
Logiczne jest zatem, że ten, kto faktycznie chce zmieniać Polskę, musi walczyć o całość władzy wykonawczej. A prawdziwy lider zawsze ubiega się o urząd najważniejszy, czyli w polskim systemie demokracji o urząd prezydenta. To prezydent ma poparcie ponad połowy głosujących, dysponuje silnym prawem weta oraz ma zapewnioną pięcioletnią kadencję. Wyborcy, którzy poważnie potraktowali zapowiedzi Tuska, mieli prawo oczekiwać, że premier wystartuje w wyborach właśnie po to, by spełnić swe zapowiedzi.
Rezygnacja Tuska byłaby zatem nie tyle efektem troski o modernizację kraju, ile – warto to nazwać wprost – strachu. Można by mieć wrażenie, że premier się przestraszył. Świadczyłby o tym choćby moment ogłoszenia decyzji. Nie może być przypadkiem, że Tusk zdecydował się na to akurat w tym samym dniu, kiedy zaczął zeznawać przed komisją hazardową Mirosław Drzewiecki.
PO już kilka razy pokazała, że doskonale rozumie medialne mechanizmy, że potrafi przykrywać niewygodne dla siebie informacje. Tak musiało być i tym razem. Ogłaszając swą decyzję, premier przebił występy Drzewieckiego. To słowa szefa rządu, a nie zeznania ministra sportu, stały się najważniejszą informacją dnia.