Kto wywołał wojnę o krzyż przed Pałacem Prezydenckim? Modlące się tam nieliczne grupki czy wypowiedzi i działania prezydenta? To jego niefortunny wywiad dla "Gazety Wyborczej" z 10 lipca tego roku sprowokował konflikt. Bronisław Komorowski zapowiedział usunięcie krzyża, który "jako symbol religijny" powinien znajdować się wyłącznie w kościele.
Takie stwierdzenie może dziwić w ustach osoby deklarującej przywiązanie do tradycji, która powinna zdawać sobie sprawę, że ogromna większość naszych symboli, zwłaszcza odwołujących się do śmierci, ma rodowód religijny. Natomiast każdy obserwator polskiego życia politycznego wiedział, że wypowiedź taka musi na nowo rozgrzać emocje i przeciwstawić sobie strony kulturowo-politycznego sporu.
Do tego momentu krzyż ustawiony tam przez harcerzy budził coraz słabsze namiętności i właściwie był coraz mniej dostrzegany przez przechodniów. Nieduża grupka wytrwałych składała przy nim kwiaty i zapalała znicze, ale nie był to szczególnie znaczący element pejzażu ulicy. Nie toczyły się żadne poważniejsze debaty na jego temat. Eksplozję spowodowała wypowiedź prezydenta. I wszystko sugeruje, że taki miał być jej cel.
Wojnę podgrzała kolejna próba "załagodzenia" sporu, czyli wmurowanie – bez uzgodnienia z kimkolwiek – małej tablicy, która upamiętniała nie tyle ofiary katastrofy, co żałobę, a miała być jakoby rekompensatą za usunięcie krzyża. Trudno było odebrać ten akt inaczej niż jako prowokację. Oburzenie wyrażała większość zainteresowanych, w tym osoby tak odległe od PiS, jak wdowiec po Jolancie Szymanek-Deresz.
Czy można posunięcia te uznać wyłącznie za przejaw arogancji i nieudolności nowego prezydenta? Czy nie należałoby raczej zanalizować je jako świadomą marketingowo operację polityczną? Zwłaszcza że mieści się ona precyzyjnie w strategii politycznej realizowanej przez PO już od blisko pięciu lat.