Będziemy działali na granicy prawa, ale w jego ramach, żeby handlarzy dopalaczy dopaść – tak osobliwą konstrukcję myślową na niedzielnej konferencji zaprezentował szef polskiego rządu. Władimir Putin nie powiedziałby tego lepiej...
Teraz na poważnie: tak mocna wypowiedź premiera-szeryfa mogłaby wzbudzić podziw obywateli, uznanie za zdecydowaną reakcję i bezkompromisowość w walce z zagrażającymi zdrowiu i życiu młodych ludzi specyfikami. Mogłaby, gdyby nie szerszy kontekst całej sprawy.
Problem z dopalaczami nie jest bowiem nowy. Handlarze, których liczba z miesiąca na miesiąc rośnie, już z górą półtora roku urządzają sobie kpinę z państwa i jego instytucji. Jednocześnie przez cały ten czas państwo nie zrobiło nic, aby systemowo załatwić dopalaczowy kłopot.
W zamian za to produkowało szczątkowe nowelizacje ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, mozolnie opracowywane w resorcie zdrowia, a później po miesiącach prac uchwalane przez Sejm. Jedynym ich celem było wpisywanie na listy zakazanych preparatów kolejnych niebezpiecznych substancji. Tymczasem producenci wypuszczali na rynek nowe i wszystko się kręciło po staremu.
Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że sobotnia akcja była bardziej medialnym show spowodowanym falą doniesień prasowych o kolejnych zatruciach z dopalaczami niż faktyczną determinacją w walce z tym zjawiskiem. Zwłaszcza że przypadki zatruć dopalaczami zdarzały się znacznie wcześniej, niż donosiły o tym media. Urzędnicy jednak dotąd nie reagowali.