Warzecha: Grzegorz Schetyna liderem PO?

Państwa już właściwie nie ma, są tylko dwa wojujące klany. To wymarzona sytuacja dla wszelkich obcych sił, chcących robić interesy nie tyle z Polską, ile na Polsce, bez naszej zgody – ostrzega publicysta

Publikacja: 10.02.2011 00:12

Warzecha: Grzegorz Schetyna liderem PO?

Foto: Fotorzepa, Marek Obremski Marek Obremski

Premier Donald Tusk w ostatnim czasie dwukrotnie występował w Sejmie podczas debat na temat spraw bardzo istotnych. Pierwsza dotyczyła raportu MAK i przebiegu dochodzenia w sprawie smoleńskiej katastrofy. Druga – osiągnięć ministra Bogdana Klicha i miała miejsce przed głosowaniem nad wotum nieufności wobec niego. W każdej z tych spraw moglibyśmy oczekiwać od premiera odpowiedzi na wiele konkretnych pytań. Jednak jego wystąpienia żadnych wyjaśnień nie zawierały. Były wyłącznie agresywnymi i aroganckimi tyradami skierowanymi przeciwko opozycji.

 

 

Czy w warunkach normalnie, sprawnie funkcjonującego systemu demokratycznego i medialnego szef rządu nie mógłby sobie pozwolić na ograniczenie swojego wystąpienia do tego wątku? Atak na opozycję mógłby być jedną ze składowych części przemówienia, ale niejedyną, to bowiem musiałoby oznaczać sprzeciw nie tylko ze strony zwolenników opozycji, ale także pozostałej części opinii publicznej i kręgów opiniotwórczych. Jednak Donald Tusk wie, a przynajmniej ma uzasadnione przekonanie, że nie musi niczego wyjaśniać i z niczego się tłumaczyć. Dziś być może bardziej niż jeszcze rok temu.

Taka jest bowiem logika zabójczego dla państwa politycznego manicheizmu, o którym pisał interesująco w „Rzeczpospolitej” Robert Krasowski („Klasyczny pojedynek potworów”). Scena dzieli się właściwie wyłącznie na swoich i wrogów, a znaczna część tych, którzy chcieliby spojrzeć z dystansu, i tak wpada w pułapkę dwuwartościowej logiki.

Swoi – rozumuje Tusk – wybaczą mi wszystko. Oni nie oczekują żadnych wyjaśnień, bo skoro tych żądają polityczni wrogowie, to dla moich zwolenników wystarczający powód, aby nie tylko ich nie żądać, ale więcej nawet – uważać takie żądania za głupie, bezzasadne, „polityczne”.

Z kolei postulaty drugiej strony nie muszą mnie kompletnie obchodzić, bo tę stronę i jej zwolenników konsekwentnie delegitymizuję. Odmawiam im prawa do wyrażania wątpliwości, zadawania pytań, zgłaszania postulatów. Choćbym w głębi wiedział, że są jak najbardziej zasadne.

Tusk doskonale wie, że to samonakręcająca się spirala. Przeciwnik, któremu okazuje się otwarte lekceważenie, reaguje w sposób oczekiwany i przewidywalny, bo inaczej zareagować po prostu nie może. Podobnie jak Tusk, jest już od dawna niewolnikiem zero-jedynkowego układu. I faktycznie – w którymś momencie debaty na trybunę wychodzi poseł Antoni Macierewicz. Tuskowy macher od piaru Igor Ostachowicz zaciera ręce, przytomniejsi posłowie PiS łapią się za głowy, Macierewicz odpowiada premierowi po swojemu, machina się kręci.

Podobnie jak wtedy, gdy Jarosław Kaczyński stwierdza, że Bronisław Komorowski doprowadził do śmierci trzech osób w katastrofie smoleńskiej, bo nie zgodził się na przełożenie głosowania. Z logicznego punktu widzenia to absurd, ale kibice PiS bronią prezesa niezależnie od wymogów logiki, dla Platformy zaś to kolejny pretekst, aby z niczego się nie tłumaczyć, niczego nie wyjaśniać, nie robić niczego konstruktywnego. Na tych przykładach najlepiej widać, w jaki sposób PiS jest – jak to ujął Dariusz Karłowicz – funkcjonalnym członkiem rządowej koalicji.

 

 

W takiej sytuacji znika państwo. Istnienie państwa zakłada bowiem, że poza racjami partyjnymi są jeszcze racje wyższego rzędu i to one powinny w naturalny sposób kazać premierowi wytłumaczyć się z decyzji o oparciu się na 13. załączniku do konwencji chicagowskiej oraz z pozostawienia na stanowisku skrajnie skompromitowanego ministra obrony.

Ale państwa już właściwie nie ma, są tylko dwa wojujące klany. Brak państwa – widoczny chyba najjaskrawiej na przykładzie dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej – jest wymarzoną sytuacją dla wszelkich obcych sił chcących robić interesy nie tyle z Polską, ile na Polsce, bez naszej zgody. Jednak ten fakt nie wydaje się mieć znaczenia dla żadnej strony, bo obie zbyt wiele zainwestowały w zbrojenia i trwającą wojnę.

Ma rację Robert Krasowski, gdy pisze, że znaczna część komentatorów i analityków – o publiczności nie mówiąc – stała się zakładnikami schematu zero-jedynkowego, w którym w dodatku przyznaje się same zera. Uprzedzenia Krasowskiego ujawniają się, gdy cele opozycji sprowadza do chęci zemsty, żywionej rzekomo przez Jarosława Kaczyńskiego. To zdecydowanie zbyt daleko idące uproszczenie, oparte w dodatku na zabiegu bardzo ryzykownym – domorosłej psychoanalizie. Jednak na poziomie diagnozy sposobu funkcjonowania mechanizmu działania polityki oraz jej opisu trudno się z nim nie zgodzić.

Krasowskiego skrytykował rychło także w „Rzeczpospolitej” Artur Bazak („Polowanie na czarownicę”), oponując przeciwko stawianiu znaku równości pomiędzy dwiema stronami konfliktu. Bazak stwierdza, że tak czynić nie można, bo jedna strona ma wszystko, a druga niemal nic – w sensie politycznym i medialnym.

W tym punkcie można się z Arturem Bazakiem zgodzić. Można mu również przyznać rację, że opozycja jest przez rządzących programowo niszczona i delegitymizowana. Problem w tym, że brutalnie atakowana odpowiada w oczekiwany przez atakującego sposób, co napędza błędne koło i nic nie wskazuje na to, aby sama mogła lub w ogóle chciała je przerwać.

Wziąwszy to pod uwagę, trzeba zadać proste i brutalne pytanie: co w praktyce wynika z uwag Bazaka? Cóż z tego, że jedna strona ma wszystko, a druga nic? Cóż z tego, że możemy być przeświadczeni, iż po jednej stronie leży cała moralna racja, a po drugiej nie ma jej wcale?

 

 

Mamy przed sobą określony stan rzeczy, określony polityczny mechanizm, a ten funkcjonuje tak, jak to opisali Krasowski i Karłowicz. W końcówce swojego tekstu Bazak wytyka Krasowskiemu, iż jego krytyka „nie pokazuje realnego wyjścia z beznadziejnej sytuacji”. Rzecz w tym, że Bazak nie pokazuje go także. Możemy zżymać się do woli na to, jak paskudnie wygląda dzisiaj polska polityka, ale od samego zżymania się nic się nie zmieni.

W ostatnim numerze kwartalnika „Rzeczy Wspólne” opublikowano interesującą ankietę na temat wojny polsko-polskiej (jak przyjęło się nazywać ten konflikt). Na pytania odpowiadają Jan Rokita, Dariusz Gawin i Rafał Matyja. Wszyscy są zgodni, że układ ten jest jałowy i dysfunkcjonalny oraz prowadzi do osłabienia państwa. Żaden nie ma prostej odpowiedzi na pytanie ani jak go przerwać, ani kiedy to się stanie.

Rokita przewiduje, że warunkiem jest odejście z czynnej polityki obu protagonistów konfliktu. Gawin powiada, że „przyszłość przyjdzie z boku”. Matyja stwierdza, że recepta musi się pojawić gdzieś całkiem obok tego sporu, o którym nawet dyskutować się nie powinno.

To oceny na poziomie metapolitycznym. Problem w tym – co warto powtarzać do znudzenia – że polskie państwo nie ma czasu czekać na przykład na to, aż Tusk z Kaczyńskim się zestarzeją i zechcą nas uwolnić od swojej obecności w czynnej polityce. Polskie państwo traci pozycję i rozkłada się od środka tu i teraz, a układ, jaki wytworzy się w wyniku jesiennych wyborów, może przetrwać długo. Kolejne będą dopiero w roku 2014.

Szukajmy więc jakiegoś okna możliwości, choćby okienka, w skali taktycznej, na teraz. Co mogłoby być czynnikiem zmieniającym polityczną konfigurację w krótkiej perspektywie, dającym choćby cień nadziei, że przełamiemy zaklęty krąg niemożności nim przyszłość „przyjdzie z boku”?

Jeżeli spojrzymy na polską politykę w perspektywie najbliższego głosowania do Sejmu i Senatu, musimy dojść do wniosku, że pata nie przełamią ani kolejne wysokie wyborcze zwycięstwo Platformy, ani też – znacznie mniej prawdopodobna – wygrana PiS (w sytuacji kohabitacji z nieprzychylnym prezydentem). Nie ma też – co bardzo ważne – żadnej trzeciej siły, która byłaby dość mocna, aby zmienić bieg polskiej polityki. Dziś widać, że PJN tej roli nie spełni, choć jego obecność w kolejnym Sejmie byłaby z pewnością cenna.

 

 

Jedynym czynnikiem, mogącym spowodować poważniejszą zmianę, byłyby wewnętrzne przeobrażenia w dwóch dominujących ugrupowaniach. Taka zmiana w PiS wydaje się dzisiaj niemożliwa, pozostaje zatem Platforma Obywatelska. Pretekstem do wewnętrznej rewolty mógłby być wyraźnie słabszy od oczekiwanego wynik wyborczy PO, co wydaje się coraz bardziej prawdopodobne.

Skutki byłyby daleko idące, bo to Donald Tusk, nie Jarosław Kaczyński, wydaje się dziś coraz bardziej dominującym elementem jałowego układu. Jeśli wziąć pod uwagę, jak wielką władzę skupił w swoich rękach, trzeba też dostrzec, jak niewiele był w stanie z nią zrobić, jak mizerne są jego osiągnięcia, jak wielka skala porażek oraz jak lekceważący jest jego stosunek do idei państwa i obowiązków, jakie wynikają z niej dla rządzących.

Donald Tusk, wyczerpany politycznie i psychicznie, coraz bardziej będący jedynie przybudówką do własnych speców od piaru, niemogący podjąć żadnych rozmów z demonizowaną przez siebie opozycją nawet w najważniejszych kwestiach, a więc pozbawiony pola manewru, będzie dla PO coraz większym obciążeniem. Ci spośród polityków Platformy, których stać na spojrzenie dalej niż perspektywa najbliższych wyborów, mają coraz większe wątpliwości, jak w razie wygranej jesienią tego roku i pozostania na czele partii oraz rządu Tusk poradzi sobie ze skutkami kryzysu finansów, pakietu klimatyczno-energetycznego i nieuchronnego zmniejszenia unijnej pomocy dla Polski. O innych wyzwaniach nie wspominając.

Naturalnym konkurentem dla dzisiejszego lidera PO jest Grzegorz Schetyna, który tę swoją rolę traktuje bardzo poważnie. Nikt nie powinien mieć złudzeń – nie mówimy ani o wzorze cnót, ani o wielkim mężu stanu. Mówimy jednak o polityku, którego wydaje się cechować znacznie większa odporność psychiczna niż obecnego lidera PO i który wydaje się w znacznie mniejszym stopniu niewolnikiem układu zero-jedynkowego niż jego konkurent.

Nastanie ery Schetyny oznaczałoby poważne zmiany w polskiej polityce. To byłaby szansa na nowe otwarcie. Szansa może mała i nieoznaczająca pewności, ale lepsze to niż trwanie w fatalnym klinczu.

Moralnych maksymalistów to pewnie nie usatysfakcjonuje. Trudno. Oni nigdy nie będą zadowoleni. Realistom wystarczy, że w sprawach najbardziej podstawowych uda się nawiązać rozmowę zamiast dwóch monologów. To może niewiele, ale jesteśmy dzisiaj skazani na realizm małych kroków, jeśli chcemy ratować państwo.

Autor jest publicystą dziennika „Fakt”

Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA