Premier Donald Tusk w ostatnim czasie dwukrotnie występował w Sejmie podczas debat na temat spraw bardzo istotnych. Pierwsza dotyczyła raportu MAK i przebiegu dochodzenia w sprawie smoleńskiej katastrofy. Druga – osiągnięć ministra Bogdana Klicha i miała miejsce przed głosowaniem nad wotum nieufności wobec niego. W każdej z tych spraw moglibyśmy oczekiwać od premiera odpowiedzi na wiele konkretnych pytań. Jednak jego wystąpienia żadnych wyjaśnień nie zawierały. Były wyłącznie agresywnymi i aroganckimi tyradami skierowanymi przeciwko opozycji.
Czy w warunkach normalnie, sprawnie funkcjonującego systemu demokratycznego i medialnego szef rządu nie mógłby sobie pozwolić na ograniczenie swojego wystąpienia do tego wątku? Atak na opozycję mógłby być jedną ze składowych części przemówienia, ale niejedyną, to bowiem musiałoby oznaczać sprzeciw nie tylko ze strony zwolenników opozycji, ale także pozostałej części opinii publicznej i kręgów opiniotwórczych. Jednak Donald Tusk wie, a przynajmniej ma uzasadnione przekonanie, że nie musi niczego wyjaśniać i z niczego się tłumaczyć. Dziś być może bardziej niż jeszcze rok temu.
Taka jest bowiem logika zabójczego dla państwa politycznego manicheizmu, o którym pisał interesująco w „Rzeczpospolitej” Robert Krasowski („Klasyczny pojedynek potworów”). Scena dzieli się właściwie wyłącznie na swoich i wrogów, a znaczna część tych, którzy chcieliby spojrzeć z dystansu, i tak wpada w pułapkę dwuwartościowej logiki.