Janusz Palikot: Jaka reforma UE

Sikorski nie zasługuje na to, by zostać odwołany za berlińskie przemówienie. Moja partia będzie go w Sejmie bronić przed atakami oderwanych od rzeczywistości lunatyków z PiS i Solidarnej Polski – pisze lider Ruchu Palikota

Publikacja: 08.12.2011 19:37

Janusz Palikot

Janusz Palikot

Foto: Fotorzepa, Wojciech Nieśpiałowski Wojciech Nieśpiałowski

Red

Rok 2012 będzie przełomowy nie dlatego, że przesądzi o sukcesie lub klęsce wspólnej europejskiej waluty. Ryzyko porażki oczywiście istnieje, ale jest wyolbrzymiane przez media, a czasami również polityków. Nawet jeśli dojdzie do bankructwa Grecji, to nie musi to oznaczać rozpadu strefy euro – choć z dużym prawdopodobieństwem pogrążyłoby ono świat w nowym kryzysie gospodarczym, większym od tego z jesieni 2008 r. Przerażeni mało prawdopodobną wizją totalnej katastrofy nie zwracamy uwagi na to, że o wiele większe ryzyko wiąże się z tym, że zreformujemy Unię w niewłaściwy sposób. Kluczowe pytanie nie brzmi bowiem „czy ratować Europę?", lecz „w jaki sposób to zrobić?".

Zyskamy na federacji

Zacznijmy od rzeczy podstawowej – realistycznej oceny siły i możliwości Polski. Fakt, że spadek zaufania do euro powoduje wzrost notowań tej waluty w złotych, dowodzi, jak silnie staliśmy się zależni od naszych europejskich partnerów. Nie ma w tym nic złego – gdyby nie członkostwo w Unii, trwalibyśmy w biedzie jak Ukraina i Białoruś. Pozbawiona europejskiej perspektywy i obietnicy, że stanie się – w ramach Unii - „normalnym krajem", Polska byłaby niezdolna do podjęcia koniecznych reform, nawet jeśli jej system polityczny byłby bardziej demokratyczny niż u wschodnich sąsiadów. W 1989 r. postawiliśmy na zjednoczoną Europę i dobrze na tym wyszliśmy.

Musimy jednak uczciwie przyznać, że narodowa suwerenność jest w tej sytuacji niczym więcej niż retoryczną figurą. Mówienie o możliwości podmiotowego działania poza Unią już dawno straciło sens. Rzeczą, o jaką możemy jeszcze jako Polacy zawalczyć, jest jak największy udział w definiowaniu wspólnej europejskiej polityki.

Ponieważ nasz potencjał ludnościowy jest ciągle relatywnie większy niż gospodarczy i polityczny, w interesie Polaków jest, by jak najwięcej spraw w Unii Europejskiej uzależnionych było od woli wyborców, a jak najmniej – od negocjacji pomiędzy rządami państw członkowskich.

Jesteśmy wśród tych, którzy mogą najwięcej zyskać na przekształceniu UE w prawdziwą federację. Wiele wskazuje na to, że jeśli taka federacja powstanie, to nie będzie obejmować wszystkich obecnych członków Unii i może być ograniczona do strefy euro. Skoro tak, to powinniśmy dążyć do jak najszybszego przyjęcia wspólnej waluty.

Deklaracja taka jest dziś w Polsce niepopularna, bo nerwowość światowych rynków finansowych przekłada się na strach obywateli, ale właśnie dlatego ma o wiele większe polityczne znaczenie niż miałaby w czasach spokojnych. Dzięki niej możemy niejako na kredyt wejść do unijnego rdzenia. Pamiętać też należy, że z czysto technicznych względów proces wprowadzania euro zajmie co najmniej dwa lata.

Ta sama logika co w sprawie euro powinna rządzić wszystkimi innymi decyzjami o uczestnictwie w nowych inicjatywach integracyjnych: Polska powinna być pełnoprawnym członkiem europejskiej federacji, podejmując również pełnię zobowiązań.

Inwestycja w Europę

Niestety, wbrew deklaracjom stanowisko obecnego rządu nie jest w tej kwestii jednoznaczne. W swoim przemówieniu, wychwalanym jako najwyższy przejaw polskiego eurofederalizmu, minister Sikorski wspomniał między innymi o tym, że określanie stawek podatku VAT na zawsze powinno pozostać w kompetencji państw członkowskich. Trudno uwierzyć, że nie wiedział, iż już teraz minimalna wysokość VAT jest określana na poziomie unijnym i że harmonizacja tego podatku jest kluczowa dla funkcjonowania wspólnego rynku.

Mimo to zarówno w Berlinie, jak i później bronił „konkurencji podatkowej", pokazując, że w głębi duszy ciągle jest neoliberalnym narodowym egoistą. W tym, że państwa członkowskie konkurują między sobą o przyciągnięcie inwestycji, nie ma oczywiście nic złego. Niech będzie to jednak konkurowanie jakością usług świadczonych przez państwo, a nie ceną.

Tymczasem Platforma Obywatelska ciągle wierzy, że jeśli tylko utrzyma niski podatek dochodowy od przedsiębiorstw, to nie będzie musiała poprawiać skandalicznej jakości sądownictwa ani znosić biurokratycznych utrudnień. Za to złudzenie płacimy wszyscy podwójnie: dławi się przedsiębiorczość, a państwo nie ma pieniędzy na kolej, drogi, żłobki ani przedszkola.

Mówienie o możliwości podmiotowego działania poza Unią już dawno straciło sens. Jako Polacy możemy jeszcze tylko zawalczyć o jak największy udział w definiowaniu wspólnej polityki

Ta krótkowzroczność i niechęć do reform sprawiły, że rząd Tuska i Sikorskiego nie wykorzystał szansy, jaką było sprawowanie unijnej prezydencji podczas kryzysu finansowego. Polska nie pochwyciła propozycji ustanowienia europejskiego podatku, który umożliwiłby odejście od obecnego systemu finansowania Unii z wpłat państw członkowskich.

Utrzymanie obecnych rozwiązań zawsze będzie rodzić napięcia między płatnikami a beneficjentami netto, tym większe, im gorsza będzie kondycja gospodarki – a to wtedy unijny budżet powinien być przecież największy.

Zamiast targować się co siedem lat o to, kto ile włoży, a ile wyjmie, powinniśmy wprowadzić nie tylko podatek od transakcji finansowych (według projektu Komisji Europejskiej ma on obowiązywać od 2014 r. i wynosić w przypadku akcji i obligacji 0,1 proc., a w przypadku instrumentów pochodnych 0,01 proc.), lecz także europejski VAT na poziomie 2 proc.

Suma opłaconego unijnego podatku powinna być pokazywana na wszystkich paragonach fiskalnych, co uświadomiłoby obywatelom, jak dobrą inwestycją jest wspólna Europa: podatek wystarczający na jej utrzymanie wynosiłby ok. jednej dziesiątej kwoty pobieranej jako VAT przez państwa członkowskie, które oprócz tego nakładają przecież także podatki dochodowe. Co więcej, wpływy z tych skromnych europejskich podatków byłyby i tak na tyle duże, że pozwoliłyby na zwiększenie obecnego unijnego budżetu, na czym Polacy – ciągle biedniejsi od unijnej średniej – tylko by zyskali.

Europejska alternatywa

Mimo tego zaniechania minister Sikorski nie zasługuje na to, by zostać odwołany akurat za berlińskie przemówienie, i dlatego Ruch Palikota będzie go w Sejmie bronić przed atakami oderwanych od rzeczywistości lunatyków z PiS i Solidarnej Polski.

We francusko-niemieckim sporze o to, w jaki sposób opanować kryzys – emitując wspólne europejskie obligacje lub przedstawiając wiarygodne plany zrównoważenia narodowych budżetów – Polska powinna opowiedzieć się po stronie Niemiec i równowagi budżetowej. Musimy wyciągnąć wnioski z greckich i włoskich kłopotów, które jasno pokazały, że długi zawsze trzeba spłacać. Po co więc zaciągać nowe, tym razem jako cała Europa?

Sposobem na stabilizację narodowych budżetów jest – w krótkiej perspektywie – proponowany przez Berlin nadzór ze strony Komisji Europejskiej, ale docelowo powinniśmy myśleć raczej o jasnym podziale kompetencji pomiędzy poziomy federalny i narodowe, czemu towarzyszyłoby zwiększenie wspólnego budżetu, z którego finansowane byłyby rzeczy, które obecnie Europejczycy robią samodzielnie, a przez to źle i drogo.

Należy do nich przede wszystkim obrona: wzięte razem, państwa członkowskie UE mają więcej żołnierzy niż Stany Zjednoczone i wydają na armię ok. 230 mln euro rocznie. Zdolność bojowa europejskich wojsk wynosi jednak jedynie ok. 10 proc. zdolności amerykańskiej. Tworząc wspólną unijną armię przy obecnym poziomie wydatków, wskaźnik ten można zwiększyć trzy-, a nawet czterokrotnie, możliwe jest też oczywiście połączenie oszczędności ze zwiększaniem efektywności.

Jest rzeczą znamienną, że orędownikami wspólnej unijnej armii stali się w ostatnich miesiącach także Amerykanie. Daje to szansę na stworzenie rzeczywistego transatlantyckiego partnerstwa, w którym USA nie byłyby już zdolne rozgrywać poszczególnych członków Unii. Strategiczny sojusz wojskowy powinien być oczywiście utrzymany, ale najwyższy już czas przypomnieć sobie, że w gospodarce Amerykanie są naszymi konkurentami.

W latach 70. Europa – o wiele wtedy mniejsza i biedniejsza – była zdolna podjąć to wyzwanie i stworzyć Airbusa, europejską alternatywę dla amerykańskich samolotów. Plan na resztę obecnej dekady to budowa europejskich alternatyw dla Microsoftu, Apple'a, Google'a i Facebooka.

Rok 2012 będzie przełomowy nie dlatego, że przesądzi o sukcesie lub klęsce wspólnej europejskiej waluty. Ryzyko porażki oczywiście istnieje, ale jest wyolbrzymiane przez media, a czasami również polityków. Nawet jeśli dojdzie do bankructwa Grecji, to nie musi to oznaczać rozpadu strefy euro – choć z dużym prawdopodobieństwem pogrążyłoby ono świat w nowym kryzysie gospodarczym, większym od tego z jesieni 2008 r. Przerażeni mało prawdopodobną wizją totalnej katastrofy nie zwracamy uwagi na to, że o wiele większe ryzyko wiąże się z tym, że zreformujemy Unię w niewłaściwy sposób. Kluczowe pytanie nie brzmi bowiem „czy ratować Europę?", lecz „w jaki sposób to zrobić?".

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?