W planowanej budowie elektrowni atomowych w Polsce widzę zagrożenie dla mego życia i zdrowia, dla moich dzieci i wnuków, mojej własności i dla produkcji nieskażonej żywności" – tak brzmią pierwsze zdania wzoru listu protestacyjnego, który Niemcy adresują do polskich polityków. Niemieckie partie i organizacje społeczne mobilizują siły i środki, aby zmusić rząd premiera Donalda Tuska do rezygnacji z zamiaru rozbudowy energetyki nuklearnej.
– Jeśli ktoś nie chce budować elektrowni atomowych, to jest jego problem – miał odpowiedzieć premier Donald Tusk, co skwapliwie odnotowała niemiecka prasa. „To nie do wiary, że w dzisiejszych czasach niektórzy nadal sądzą, że elektrownie atomowe są trampoliną umożliwiającą technologiczny skok do cywilizacji, tak jakby nie było Czarnobyla czy Fukushimy" – cytuje dziennik „Berliner Morgenpost" znawczynię tej problematyki Christinę Hacker.
Budzenie mieszkańców
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Gdy czerwono-zielony gabinet Gerharda Schroedera przyjął plan wyłączania niemieckich elektrowni atomowych, będący wówczas w opozycji chadecy zapowiedzieli, że po zdobyciu władzy zmienią tę decyzję. I jak zapowiedzieli, tak zrobili: krótko przed katastrofą w Fukushimie kanclerz Angela Merkel postanowiła wydłużyć użytkowanie reaktorów do 2035 r.
Ale, co istotne, ta niegdyś minister ochrony środowiska w rządzie Helmuta Kohla nigdy nie podważała samej idei rezygnacji z energetyki jądrowej. Uważała jedynie, że Niemców nie stać na to, aby w tak krótkim czasie wyłączyć wszystkie siłownie atomowe, których budowa pochłonęła miliardy euro. Ale japoński dramat spowodował, że wróciła do ustaleń poprzednika. Ostatnia z siedemnastu elektrowni atomowych w RFN ma być wyłączona w 2022 r.
Konsensus prawicy i lewicy o zarzuceniu energetyki jądrowej nie wyciszył jednak protestów ludności przeciw skutkom użytkowania istniejących siłowni. Nadal toczą się walki tysięcy policjantów z demonstrantami, którzy blokują transporty poprodukcyjnych, radioaktywnych śmieci do podziemnych składowisk.