Unijne pułapki

Część euroentuzjastów suwerenność polskiego państwa od dawna trochę uwiera i zawsze chcieli silnego zakotwiczenia Polski w Europie, żeby zabezpieczyć się przed szaleństwami krajowych wyborców – pisze ekonomista.

Publikacja: 21.01.2013 21:30

Unijne pułapki

Foto: Fotorzepa, dp Dominik Pisarek

Red

Nie potwierdziły się kasandryczne przewidywania ludzi z kręgu skrajnej prawicy, ale też euroentuzjaści powinni przyznać, że bilans minionych kilku lat zawiera  nie same tylko aktywa. Pieniędzy dostaliśmy sporo, ale w przeszłości inni otrzymywali względnie więcej. To konsekwencja zarówno początkowej bardzo silnej redukcji dopłat dla rolników, jak i - przede wszystkim – tego, że nigdy nie korzystaliśmy z ulgi w składce. Bilans finansowych transferów musi tez uwzględniać bardzo wysokie „koszty transakcyjne" pozyskiwania środków z Brukseli, a także wymuszenie struktury ich wydatkowania.

Interesowne ratowanie Grecji

Obydwa te czynniki ograniczają rzeczywisty wpływ unijnej „pomocy" na nasz rozwój gospodarczy. Jednocześnie wymogi jednolitego rynku Bruksela egzekwowała twardo (np. przemysł stoczniowy został zlikwidowany decyzją unijnej komisarz) i – jak się wydaje – obserwowany jest stały wzrost presji ze strony instytucji unijnych, których struktury ulegają rozbudowie. Choć więc bilans dotychczasowego członkostwa jest z pewnością pozytywny, to jednak odbiega od obietnic roztaczanych przez euroentuzjastów.

Dla przyszłej polskiej polityki wobec europejskiej integracji szczególnie ważne są jednak potencjalne następstwa reakcji Unii na kryzys. |Widoczne są tu dwa czynniki: wielka siła rzeczywistego (raczej nieformalnego) wpływu na decyzje Unii największego kraju tzn. Niemiec oraz preferencja dla politycznych kryteriów podejmowanych decyzji.

Trzeba najpierw zauważyć, że za „ratowaniem" Grecji (niekoniecznie skutecznym)  przemawia

silny interes niemieckich (także francuskich) banków. Niemcy dużo wydają na Grecję, ale duża część tych pieniędzy trafia do ich banków. Ponadto, Angela Merkel skutecznie wymusiła na Unii przyjęcie „sześciopaku", a obecnie trwa proces prawnego wdrażania paktu fiskalnego (te uregulowania – zresztą wysoce niejednoznaczne – dotyczą właściwie tych samych kwestii).

Solidarność fakultatywna

Obydwa czynniki stanowią przede wszystkim polityczne alibi dla niemieckiej klasy politycznej, natomiast są wysoce wątpliwe z punktu widzenia stabilności i rozwoju gospodarczego krajów Unii. W obydwu tych uregulowaniach nacisk pada na kontrolę bieżącego deficytu. Kontrolę – dodajmy – z pewnością sprawowaną uznaniowo, przez gremium (Komisję Europejską) de facto kontrolowane przez najsilniejszych aktorów Unii. Uznaniowości sprzyjać też  będzie wprowadzenie kategorii deficytu strukturalnego, która nie jest bezpośrednio mierzalna, trzeba ją szacować przyjmując szereg założeń.

Oceniając celowość tych zmian można zadać retoryczne pytanie: co by się stało gdyby obowiązywały one już w 2007 roku? Zastosowane konsekwentnie przyniosły by pewnie głęboką recesję. Ale jest możliwe, że „wpływowe kraje" po prostu by je zignorowały (tak jak zignorowały zostały rygory obowiązujące wcześniej). Ustanawiane są więc regulacje wątpliwe merytorycznie i potencjalnie służące najsilniejszym krajom do kontroli polityki makroekonomicznej krajów słabszych. Podobny charakter mieć pewnie będzie pakiet dotyczący banków komercyjnych.

Realnym krokiem w kierunku wzmocnienia stabilności makroekonomicznej (nie twierdzę, że ją gwarantującym) byłoby raczej przyjęcie postanowień w kwestii terminu osiągnięcia przez poszczególne kraje wskaźnika zadłużenia dopuszczalnego w traktacie z Maastricht (60 procent PKB), a także postanowień o podziale banków „zbyt dużych by mogły upaść". Łatwo jednak zgadnąć, dlaczego takie decyzje nie są podejmowane: zadłużenie gospodarki niemieckiej przekracza 80 procent PKB, a francuskiej zbliża się do 100 procent PKB. W tych krajach ulokowane są też największe unijne banki.

Wspomniane wyżej zmiany stanowią jednak – jak się powszechnie sądzi – początek ewolucji architektury Unii. Inne oczekiwane zmiany to, wyodrębnienie budżetu dla krajów strefy euro, zaostrzenie norm polityki klimatycznej (generujące wysokie dodatkowe koszty w gospodarce polskiej) i ograniczenie wydatków na politykę spójności. W sferze luźniejszych projektów znajdują się postulaty polityczne – np. wyborów do parlamentu na podstawie „list europejskich".

W sumie trafne wydają się oceny akcentujące, że za kilka lat ustrój Unii będzie poważnie odbiegał od zasad, które w niej obowiązywały, gdy podejmowaliśmy decyzję o akcesji. W kluczowym wymiarze ekonomicznym Unia mocno wtedy stała na dwu nogach: jednolitym rynku i solidarności. W wymiarze politycznym była podmiotem zbliżonym do organizacji międzynarodowej.

Dziś upowszechnia się interpretacja, że mimo obowiązywania rygorów jednolitego rynku, zasada solidarności ma fakultatywny charakter. Bruksela może nie zgodzić się np. na pomoc publiczną, która narusza zasady jednolitego rynku, ale np. radykalne obcięcie funduszy strukturalnych nie koliduje z formalnymi regułami Unii. De facto postanowienia traktatowe nie stanowią też przeszkód dla przebudowy Unii w kierunku organizmu o cechach federalnych. Taką ewolucje należy zresztą uznać za wysoce prawdopodobną. W każdym razie tą drogą pójdą zapewne kraje tworzące obecnie strefę euro. Dla Polski kluczowe jest więc pytanie, czy do strefy próbować się dołączyć.

Kto zostanie na peronie

Zwolennicy strategii ścisłej integracji właściwie już rozpoczęli kampanię pod hasłem „nie zostańmy na peronie". Ma ona przynieść zwrot w nastawieniu opinii publicznej, która przystąpieniu do strefy euro jest obecnie niechętna. Na czele kampanii wydaje się stawać premier, a potężnym jej instrumentem okazuje się „Gazeta Wyborcza". Zwolennicy tej opcji zapewniają, że pociąg euro (do którego ich zdaniem powinniśmy jak najszybciej wsiąść) zmierza w pożądanym przez nas kierunku i możemy zająć w nim wygodne miejsce. O cenie biletu nie wspominają. Mówiąc innym językiem: strefa euro ma tylko przejściowe kłopoty, które zostaną przezwyciężone dzięki wyrzeczeniu się kolejnej (dużej) porcji suwerenności przez kraje członkowskie. Jest w interesie Polski by się znaleźć wewnątrz strefy – także dlatego by mieć dobre miejsce przy unijnym stole.

Są niestety ważne powody skłaniające do wątpliwości. Owszem, jest prawdopodobne, że strefa euro przetrwa obecne kłopoty, ale kryzys uwypuklił jej poważne mankamenty, które wydają się nieusuwalne. Nie wystarczy nawet rezygnacja z suwerenności w polityce makroekonomicznej. Europa – przede wszystkim z racji zróżnicowania kulturowego – nie stanie się krajem w wymiarach ekonomicznych i społecznych (także politycznych) tak homogenicznym jak Stany Zjednoczone. To oznacza, że jednolita z założenia polityka pieniężna będzie często dla wielu krajów nieadekwatna. Kryzys pokazał też, że dostępność taniego kredytu sprzyja nierównowadze. Czy w Hiszpanii doszłoby do powstania bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości, gdyby cena kredytu odzwierciedlała realia gospodarcze tego kraju ? Czy Grecja zadłużyła by się tak bardzo, gdyby musiała płacić za pożyczane pieniądze stosownie do kondycji gospodarki ? Ktoś powie: kryzys to zmienił. Faktycznie – przynajmniej przejściowo – posiadanie wspólnego pieniądza nie daje już automatycznego dostępu do tanich kredytów i pożyczek. Ale to też oznacza, że jeden z najważniejszych argumentów na rzecz wstąpienia do strefy euro traci na znaczeniu.

Oczywiście wszystkie argumenty mają tylko

względną siłę, ale na pewno po ostatnich doświadczeniach w bilansie korzyści i kosztów akcesji do strefy euro trzeba koszty wyżej wycenić. To dotyczy zarówno kosztów ekonomicznych, jak i politycznych. Obecnie ze wstąpieniem wiąże się perspektywa znacznie większego uszczuplenia suwerenności niż można było zakładać np. w roku 2008 (gdy Donald Tusk lokował nas w strefie już w 2011 roku, dając dowód rażącej niekompetencji). Oczywiście, przynajmniej część zwolenników szybkiej akcesji nie widzi jakiejkolwiek potrzeby ochrony suwerenności państwa. Jednak są ważne powody (nie tylko natury emocjonalnej, ale też ekonomicznej) by uszczerbek na suwerenności postrzegać w kategoriach kosztu.

Nie ma wystarczających powodów, by zakładać, że „pociąg euro" gwarantuje komfortową

i szybką podróż. Trzeba raczej przyjąć, że prawdopodobieństwo katastrofy jest znaczne (na marginesie: czy uniknęlibyśmy w roku 2009 recesji, gdybyśmy wtedy już byli w strefie, no i ile musielibyśmy zapłacić w 2011 na ratowanie Grecji?), a bilet jest kosztowny.

Zawracanie głowy

Przed wstąpieniem do strefy (załóżmy, że na nas czekają) dwa lata wcześniej trzeba wstąpić do czyśćca sztywnego kursu. Ale przecież nie sposób zaprzeczyć, że to wymusza surową politykę makroekonomiczną, która nie sprzyja dynamicznemu wzrostowi. Tymczasem i bez tego stoimy przed perspektywą silnego osłabienia wzrostu. Entuzjaści zignorowania tych wszystkich okoliczności obiecują, że będziemy „za to" mieli wpływ na Europę. Sądzę, że w świetle doświadczeń ostatnich tech, czterech lat można to skwitować dwoma słowami: zawracanie głowy. Entuzjaści sugerują też, że będzie to dla nas korzystne z przyczyn finansowych. Mamy tu chyba do czynienia ze zwykłym nieporozumieniem. W strefie euro będą pewnie na stałe funkcjonować fundusze na wsparcie krajów, które – mimo budowanych zabezpieczeń – popadną w tarapaty, ale przecież tych tarapatów trzeba usilnie unikać. Ważne są natomiast transfery z Unii stymulujące rozwój, gdy gospodarka znajduje się w normalnej kondycji. Przebudowa w Unii może skutkować ograniczeniem tych środków, ale chyba nie ich przesunięciem.

Reasumując, bilans korzyści i strat akcesji do strefy euro wypada dziś gorzej niż przed kilku laty. Decyzja „na tak" nie była wtedy oczywista, ale teraz byłaby dziwna. Nie da się jej uzasadnić nawet w kategoriach mniejszego zła. Dlaczego więc są środowiska, które tak prą do akcesji ? Z pewnością dlatego, że nie podzielają argumentów sceptyków. Ale trudno też pozbyć się pewnej podejrzliwości. Część entuzjastów integracji, suwerenność polskiego państwa od dawna trochę uwiera i zawsze chcieli silnego zakotwiczenia Polski w Europie, żeby zabezpieczyć się przed szaleństwami krajowych wyborców. Dziś dostrzegli szansę umieszczenia Polski w federalnej Europie. Ponadto – nieliczni, ale wpływowi – lokują swoje osobiste kariery „w Europie" i słusznie uważają, że im bardziej Polska będzie po prostu regionem Unii tym będzie im łatwiej.

Zwolennicy szybkiego wstąpienia do strefy euro kategorycznie sprzeciwiają się referendum. Ich argument, że referendum już było w 2003 r. trudno jednak uznać za poważny. Po pierwsze sytuacja zmieniła się diametralnie, a po drugie podczas tamtego referendum kwestia wstąpienia do strefy euro nie była praktycznie podnoszona. Referendum nie powinno oczywiście dotyczyć tego, czy w ogóle wstępować do strefy euro, ale tego czy rząd powinien zaniechać składania wniosku np. w okresie pięciu lat. Referendum najlepiej połączyć z wyborami parlamentarnymi, ale same wybory nie są dobrym sposobem rozstrzygnięcia tej kwestii. Wstąpienie do strefy euro to kwestia fundamentalna, która nie powinna by umieszczana w pakiecie z innymi sprawami (np. z kwestią in vitro). Zresztą rozstrzygnięcie w wyborach parlamentarnych z pewnością nie byłoby jednoznaczne.

Sugerowany tu scenariusz nie zakłada, że decyzja zostanie podjęta raz na zawsze. Ale scenariusz ten dopuszcza pozostanie poza strefą euro na pewien czas, być może na zawsze. Możemy więc – mówiąc językiem euroentuzjastów – „zostać na peronie". W perspektywie – powiedzmy 10 lat -  właśnie ten wariant wydaje się korzystniejszy. Także wtedy, gdy zmiany w Unii będą dla nas niekorzystne i nie będziemy mogli temu zapobiec.

Powinniśmy przyjąć do wiadomości, że Unia się dzieli i ze zrozumieniem przyjąć, że kraje, które strefę euro utworzyły (nawet jeżeli dziś okazuje się, że to nie był dobry pomysł) nie mogą się wycofać bez gigantycznych kosztów. Rozpad strefy euro także dla Polski byłby zresztą wielkim problemem. Powinniśmy więc trzymać kciuki, żeby im się powiodło. Ale z tego w żadnym razie nie wynika, że należy się do strefy pospiesznie wpisywać. Natomiast domagać się musimy twardo, by wysiłki na rzecz sanacji strefy nie były pretekstem do ograniczenia naszych praw w Unii – szczególnie transferów finansowych.

Promocja Polski

Polska (niekoniecznie rząd) powinna wystąpić z projektem paktu europejskiej solidarności. Prawa do transferów finansowych uzyskać powinny status traktatowy – trzeba o to zabiegać cierpliwie i z determinacją. Celowe jest zresztą przedstawienie szerszego projektu reformy Unii, która jest bardzo marnotrawną instytucją kierowaną przez rozdętą biurokrację.

Przedstawienie programu reformy Unii i zabieganie o jego realizację niesie pewne ryzyko. Nie można przecież tego zrobić nie narażając się niektórym wpływowym interesom. Postulat likwidacji zbędnej siedziby parlamentu europejskiego w Strasburgu na pewno nie spotka się z aprobatą Francji, a postulat likwidacji „rabatu brytyjskiego" najeży Wielką Brytanię. A jednak wydaje się celowe, by w obiegu publicznym odpowiednie – polskie - projekty zaistniały. Ale obecny rząd polski jak ognia unika jakichkolwiek kroków, które mogłyby być uznane za niekorzystne dla brukselskiego establishmentu (w pełni to potwierdziła polska prezydencja). Czy ta taktyka prowadzi do sukcesu ? Tego nie widać.

Nasi partnerzy powinni wiedzieć, że chcemy być w Unii, ale nie możemy zaakceptować takiej Unii, która pozbawi Polskę suwerenności i uczyni z naszego kraju peryferyjną wschodnią flankę. Nie jesteśmy oczywiście wpływowym krajem Unii. Nie możemy też liczyć, że uzyskamy status lidera grupy krajów postkomunistycznych. Jednak trzeba też przyjąć zasadę, że członkostwo w zintegrowanej Europie nie może kolidować z naszą narodową racją stanu.

Autor jest publicystą, ekonomistą i politykiem. Był twórcą i liderem Unii Pracy

Nie potwierdziły się kasandryczne przewidywania ludzi z kręgu skrajnej prawicy, ale też euroentuzjaści powinni przyznać, że bilans minionych kilku lat zawiera  nie same tylko aktywa. Pieniędzy dostaliśmy sporo, ale w przeszłości inni otrzymywali względnie więcej. To konsekwencja zarówno początkowej bardzo silnej redukcji dopłat dla rolników, jak i - przede wszystkim – tego, że nigdy nie korzystaliśmy z ulgi w składce. Bilans finansowych transferów musi tez uwzględniać bardzo wysokie „koszty transakcyjne" pozyskiwania środków z Brukseli, a także wymuszenie struktury ich wydatkowania.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?