Część komentatorów i twardych wyborców prawicy wyraża się o nim z pogardą: lawirant, pływak, mięczak. Po poniedziałkowej konferencji premiera, który ogłosił, że Gowin zostaje w rządzie, takie opinie były szczególnie częste. „Gowin położył uszy po sobie, dał się sponiewierać, przegrał”. On sam napisał na Twitterze: „Nie uważam się za chojraka, ale chłodnego realistę politycznego”. Przypadek Jarosława Gowina każe na nowo postawić pytanie o granice kompromisu i pragmatyzmu w polityce.
Gowin i związani z nim ludzie na moment stali się bohaterami prawej strony, gdy sprzeciwili się solidarnie skierowaniu do prac w komisjach sejmowych wszystkich zaprezentowanych w parlamencie projektów ustaw o związkach partnerskich. Szybko jednak tę pozycję stracili, a przynajmniej stracił ją sam Gowin, gdy z mediów popłynął komunikat: „Gowin przyznaje się do błędu”.
Komunikat był wynikiem klasycznej manipulacji, bo w istocie minister sprawiedliwości przyznał się jedynie do błędu w procedurze konsultacji z szefem rządu stanowiska, jakie przedstawił w Sejmie, mówiąc o niekonstytucyjności związków partnerskich. Był to klasyczny kazuistyczny manewr: Gowin niby przepraszał, ale wcale nie za swoje słowa. Nie była to w żadnym wypadku zmiana stanowiska.
Punkt zakotwiczenia
Niedługo później zwolennicy politycznego maksymalizmu wytknęli Gowinowi, że zagłosował przeciwko odebraniu Stefanowi Niesiołowskiemu immunitetu. Gdyby decyzja była inna, mogłoby dojść do procesu, jaki posłowi PO chce wytoczyć Zuzanna Kurtyka w związku z jego stwierdzeniem, iż rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej powinny zwrócić pieniądze za sekcje zwłok.
Ostatnie starcie z premierem również wywołało krytykę. Gowin miał – zdaniem maksymalistów – okazać słabość, nie podając się do dymisji. Co jednak w praktyce miałaby mu ta dymisja dać – nie wiadomo. Bo przecież na pochwały twardych zwolenników opozycji i tak by sobie nie zasłużył.