Była u nas wcześniej przez kilkanaście lat, ale rodzina stwierdziła, że będzie lepiej, gdy wróci do swojej wioski. Pracowała w sklepie, wszystko się układało. Najbliżsi zaczęli jednak dopytywać, po co bierze leki przeciwwirusowe (ma HIV). Oni też są pozytywni, a nic złego im się nie dzieje.
O AIDS nie mówi się wprost – to „ta choroba”. Czasem trzeba lat, by przekonać człowieka, że rozpoczęcie terapii to żadna stygmatyzacja. Parę dni temu rozmawiałem w Lusace z urzędniczką ONZ odpowiedzialną za projekty walki z wirusem. Syzyfowa praca – miliony dolarów pompowane w system, który i tak będzie przeciekał, dopóki ludzie nie zmienią mentalności, porzucą nie tylko niemądre zwyczaje (HIV przenosi się tu głównie dzięki modelowi, w którym wielu ludzi ma grono kilku stałych seksualnych partnerów, ci mają kilku swoich itd.), ale i głupią dumę – nie będziemy mówili, że HIV jest problemem, bo przecież nie jesteśmy żadnym Trzecim Światem.
Ojciec P. nie złamał się nawet, gdy pluł krwią dalej, niż widział (AIDS często towarzyszy gruźlica). W końcu P. zaraziła się sama. Gdy trafiła do miejscowego ośrodka zdrowia, lokalny felczer zaalarmował nas: dziewczyna jest w takim stanie, że jeśli natychmiast nie trafi do szpitala, umrze.
Pogotowia brak. Transport chorych odbywa się więc na tylnym siedzeniu samochodu albo na tzw. pace. Po kilku dniach szpital stwierdził: nie mamy już nic do roboty. To częsta praktyka: potrzeb jest tyle, że pomaga się tylko tym, których organizm udowodni, że chce żyć.
Wzięliśmy P. do Kasisi. Modliliśmy się. Podawaliśmy leki. Przechodziliśmy kolejne kryzysy. Przeganialiśmy ciotki, które przychodziły, by z dobrego serca nakarmić ją zgniłym kurczakiem (dwa dni wymiotów, krwawienia, kroplówki) albo nieświeżą rybą (to samo). Dobrze, że nie pojawili się jej bracia, bo wtedy nikt nie ręczyłby za siebie. Gdy P. trafiła do szpitala, sprzedali wszystkie jej ubrania i osobiste rzeczy – jej nie będą już potrzebne, a parę groszy się przyda.