Reklama

Pasja Małgośki S.

No i skończył się 38 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Odtrąbiono wszem i wobec, że polskie kino osiągnęło poziom wprost światowy.

Aktualizacja: 18.09.2013 15:32 Publikacja: 18.09.2013 15:32

Andrzej Chyra w roli księdza Adama

Andrzej Chyra w roli księdza Adama

Foto: Kino Świat, Michał Englert m.e. Michał Englert

Red

Że filmy, prezentowane na festiwalu były tak dobre, że jury miało nawet problem z wytypowaniem tych najlepszych (stąd Srebrne Lwy dla dwóch dzieł). Polscy, głównie młodzi filmowcy nauczyli się już robić filmy, które ogląda się bez bólu... głowy, przede wszystkim przypominające zachodnie produkcje (właściwie dwoma w pełni oryginalnymi filmami były

Imagine

Jakimowskiego i

Dziewczyna z szafy

Bodo Koxa).

Reklama
Reklama

Ale wciąż, w większości przypadków, są to filmy epigońskie, wzorowane na uznanych i chwalonych produkcjach zarówno amerykańskich, gatunkowych (tych mniej, i nie w głównym konkursie) i europejskich (tych więcej i w konkursie głównym), pokazywanych przede wszystkich na „Nowych Horyzontach”, na które młodzi reżyserzy z pewnością sumiennie pielgrzymują.

Widać to wyraźnie w przypadku najlepszego i zarazem najgorszego filmu festiwalu:

W imię...

Małgośki Szumowskiej. Film opowiada o księdzu, w tej roli Andrzej Chyra (który wciąż udowadnia, że jest najlepszym polskim aktorem, choć gdyńskie laury powinny powędrować tym razem do fenomenalnych wykonawców głównej roli w

Chcę się żyć

Pieprzycy), który nie radzi sobie ze swym homoseksualizmem, topiąc smutki w hektolitrach alkoholu.

Reklama
Reklama

Głównym wątkiem, wokół którego oscyluje fabuła filmu Szumowskiej, jest zauroczenie, jakiemu ulega ksiądz wobec młodego „dzikiego” chłopaka (żywiołowy i enigmatyczny Mateusz Kościukiewicz). Film Szumowskiej ostentacyjnie nawiązuje do kina Bruno Dumonta – francuskiego naturalisty, który takimi filmami jak

Życie Jezusa

,

Ludzkość

czy

Poza Szatanem

Reklama
Reklama

ożywia na ekranie obrazy i idee egzystencjalnej, chrześcijańskiej prozy Georgesa Bernanosa, gdzie wiara przynosząca zbawienie jest dla człowieka przede wszystkim cierpieniem.

W sposobie realizacji i w problemach, jakie porusza Szumowska,

W imię...

w niemalże mechaniczny sposób przenosi świat Dumonta w realia polskiego kina (z małymi wycieczkami w stronę kina Kieślowskiego, z którego reżyserka „korzystała” już przy tworzeniu swych wcześniejszych filmów). Nawet jednak w tym przeszczepieniu

W imię...

Reklama
Reklama

jest filmem poruszającym podstawowe problemy związane z konfliktem duchowości i cielesności: wiary zderzającej się z rzeczywistością.

O potencjalnej wielkości filmu świadczy choćby fenomenalna scena procesji (z muzyką Band of Horses), gdzie ksiądz (który wcześniej oddawał się onanistyczno-alkoholowo-tanecznej orgii) niesie krucyfiks, a za nim podążają parafianie (wśród których są ludzie mierzący się z podobnymi jak ksiądz problemami). Symbolika sceny jest czysta i piękna. Niesiemy swój krzyż, zwłaszcza krzyż cielesności, a ponieważ tak naprawdę nie wiemy dokąd, jest to czyn heroiczny. Ach – można byłoby pomyśleć – dlaczego film się tu nie kończy? Wtedy ów ersatz Dumonta, przystosowany do polskich realiów, byłby czymś na kształt marnego (ale zawsze) polskiego

Pod słońcem szatana

(tak powieści Bernanosa, jak i filmu Pialata).

Ale Szumowska idzie dalej i rozwija wątek melodramatyczny z zakończeniem jak z taniego horroru. Rzecz jasna można powiedzieć, że gdyby film skończył się na scenie procesji, byłby to obraz z gruntu chrześcijański, ukazujący możliwość triumfu (wszakże gorzkiego) duchowości nad cielesnością, podczas gdy reżyserka nie dopuszcza takiej możliwości kreśląc wizję totalnego upadku bohatera. OK, ma do tego prawo, tyle tylko, że tak jednostronna wizja każe myśleć nie tyle o tragicznej sytuacji kapłana uwikłanego w sprzeczności świata, lecz o osobistych emocjach reżyserki, którą – jako studentkę – profesor Grzegorz Królikiewicz wyrzucił z zająć na Filmówce, ponieważ przedstawiała pomysł na film ukazujący jej seks z Chrystusem schodzącym z krucyfiksu.

Reklama
Reklama

W imię...

jest więc przede wszystkim brutalną fantazją Małgośki Szumowskiej, jej wizją na temat niemożliwości zwycięstwa ducha nad materią, zrealizowaną za pomocą przyswojonych przez reżyserkę chwytów z wielkiego kina transcendencji, bez głębszego jego zrozumienia.

Jednak na końcu powiem coś, co wyda się, w świetle powyższej recenzji, zaskakujące. Nie dołączę się do grupy wieszającej psy na filmie Szumowskiej (widząc w niej jedynie koniunkturalnego wyrobnika, a w samym filmie „postkolonialny”, europejski produkt schlebiający salonowym gustom).

W imię...  –

ten nieudany powierzchowny, epigoński, naznaczony seksualnymi obsesjami reżyserki film był dla mnie najlepszym filmem festiwalu, ponieważ na swój niezdarny sposób dotykał miejsca, o którym w pierwszej scenie kazania mówi bohater filmu. A to miejsce wynosi – zarówno człowieka, jak i kino – na piedestał dzieła sztuki. Nawet jeśli to miejsce (w przypadku

Reklama
Reklama

W imię....

) znajduje się przede wszystkim w głębi duszy Małgośki Szumowskiej.

Opinie polityczno - społeczne
Kolumbijczyk oskarżony o szpiegostwo. Co robi prawica? Atakuje migrantów
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Po co nam poprawność językowa, jak wygrywają inteligenci z siłowni
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Rekonstrukcja połowicznym sukcesem, ale Szymon Hołownia uprawia dywersję
Opinie polityczno - społeczne
Adam Bodnar ofiarą polityki, w której nie ma miejsca na kompromis
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Prekonstrukcja rządu. Jak Donald Tusk może jeszcze uratować władzę
Reklama
Reklama